czwartek, 10 września 2009

Sinobrody

         Był sobie raz pan na wielu zamkach. Miał je po wsiach i miastach. Miał też srebrne i złote zastawy, sprzęty kryte złotogłowiem i szczerozłote karoce. Ale na nieszczęście miał też - siną brodę. Szpeciła go wielce i dawała pozór tak srogi, że wszystkie panie i panny umykały przed nim ze strachu.
Jedna z jego sąsiadek, dama szlachetnego rodu, miała dwie córki - obie skończone piękności. Sinobrody poprosił o rękę jednej z nich, zostawiając wybór matce, którą chciałaby oddać mu za żonę. Żadna z córek nie życzyła sobie tego i odrzekały się go wzajem. Żadna bowiem nie była skłonna zostać żoną jegomości z siną brodą. Odstręczało je bardziej jeszcze, że był on wprzódy wielokrotnie żonaty, a nikt nie wiedział, co się z jego żonami stało.
Sinobrody, chcąc się lepiej poznajomić z pannami, powiózł je wraz z matką, trzema czy czterema najbliższymi przyjaciółkami i kilkoma młodymi sąsiadami do jednego ze swych wiejskich dworów. Bawiono tam cały tydzień. Cały też tydzień trwały nieustanne przejażdżki, wyprawy myśliwskie, połowy, nieustanne tańce, festyny, podwieczorki. Nikt się nie kładł spać, bo całe noce upływały na figlach, które sobie wzajemnie płatano. Jednym słowem, wszystko układało się tak pięknie, aż wreszcie młodsza siostra zauważyła, że gospodarz nie ma tak bardzo sinej brody i że to pan wielce uprzejmy i elegancki.
Gdy wrócono do miasta, wkrótce odbył się ślub.
Minął miesiąc. Sinobrody oznajmił żonie, że musi wyjechać na wieś co najmniej na sześć tygodni w bardzo ważnej sprawie. Prosi ją więc, by sobie rozrywkami umilała czas jego nieobecności. Niech zaprosi do siebie przyjaciółki, niech je zabierze do któregoś z wiejskich dworów, jeśli jej przyjdzie ochota. Niech sobie niczego nie żałuje.
- A oto - powiedział wreszcie - klucze. Od dwóch komór, gdzie są sprzęty, i klucz, na który zamykam moje złote zastawy. Oto klucze od skarbca, gdzie trzymam złote i srebrne talary. I klucze od skrzyni z klejnotami. Oto wreszcie klucz otwierający wszystkie komnaty. Co się zaś tyczy tego maluśkiego kluczyka - otwiera on pokój przy końcu długiego ganku na parterze. Wolno ci otwierać wszystkie komnaty i do wszystkich wchodzić, lecz do tego pokoju - wchodzić ci nie pozwalam. Zabraniam ci tego srogo! A jeślibyś się ważyła pokój otworzyć, wpadnę w taki gniew, że możesz spodziewać się po mnie wszystkiego.
Żona przyrzekła szanować mężowskie polecenia, a Sinobrody uściskał ją, wsiadł do karocy i odjechał.
Sąsiadki i przyjaciółki żony tak były ciekawe wszystkich jej domowych bogactw, że zaraz wybrały się w odwiedziny, nie czekając nawet zaprosin. Do tej pory nie śmiały tego uczynić z powodu obecności męża, gdyż lękały się jego sinej brody.
Oczywiście, jęły zaraz przebiegać komnaty, pokoje, szatnie jedne piękniejsze od drugich. Wbiegły i do komór ze sprzętami, gdzie nie mogły się nachwalić nieprzebranego mnóstwa i piękności tkanin, łóż, kanapek, najwspanialszych świeczników oraz oprawnych w kryształ, srebro, złoto zwierciadeł, w których mogły się przejrzeć od stóp do głów. Nieustannie i bez miary zachwycały się wszystkim, zazdroszcząc szczęścia przyjaciółce. Jej jednak wcale nie bawiło oglądanie tych bogactw. Niecierpliwiła się, bo chciała czym prędzej otworzyć pokój na parterze. Tak ją ciekawość paliła, że nie bacząc na grzeczność względem gości, zbiegła po tajemnych schodach na dół, prędko, o mało nie skręciwszy ze trzy razy karku.
Dobiegła do drzwi i zatrzymała się przed nimi chwilę, rozmyślając o nakazie mężowskim i o niebezpieczeństwie, na jakie się przez nieposłuszeństwo naraża. Ale pokusa była zbyt silna, by jej nie ulec. Wzięła maluśki kluczyk do ręki i drżąc otworzyła drzwi pokoju.
W pierwszej chwili nie dojrzała nic, gdyż okna były zamknięte. Lecz po chwili spostrzegła, że całą posadzkę pokrywa skrzepła krew, w której odbijają się martwe ciała przywiązanych do ścian kilkunastu kobiet. Były to żony Sinobrodego, które poślubił i jedną po drugiej pozarzynał.
Nieszczęsna o mało sama nie umarła ze strachu i upuściła klucz, który wyjęła z zatrzasku.
Gdy nieco zebrała myśli, podniosła klucz, zamknęła za sobą drzwi i poszła do swojej komnaty. Chciała jakoś przyjść do siebie, ale nie mogła uładzić myśli: nazbyt była poruszona. Spostrzegła też, że krew splamiła klucz od pokoju. Jęła więc wycierać go. Krew jednak nie ustępowała. Daremnie myła klucz, a nawet tarła go piaskiem i gliną. Krew nie schodziła. Klucz był zaczarowany i nie sposób było całkiem go oczyścić. Gdy usunęła krew z jednej strony - występowała z drugiej.
Sinobrody powrócił z podróży już tego wieczoru, gdyż dowiedział się z listów, które otrzymał w drodze, że sprawa, dla której wyruszył, pomyślnie się zakończyła. Jego żona czyniła, co mogła, aby mu okazać, że bardzo jest uradowana z jego powrotu.
Nazajutrz Sinobrody poprosił, by mu zwróciła klucze. Oddała je, lecz tak drżącą ręką, że Sinobrody odgadł bez trudu, co jej się przydarzyło.
- Co się stało - zapytał - że nie ma tu klucza od pokoju na parterze?
- Pewno zostawiłam go w mojej komnacie, na piętrze.
- Nie omieszkajże oddać mi go niebawem.
Po takich i owakich wykrętach trzeba było jednak przynieść klucz. Sinobrody spojrzał nań i powiada:
- Dlaczego ten klucz jest splamiony krwią?
- Nie wiem - odrzekła nieboraczka blada jak śmierć.
- Nie wie pani? - powtórzył z przekąsem Sinobrody. Ale ja dobrze wiem! Chciała pani -wejść do pokoju na parterze. Pięknie! Wejdzie więc pani i zajmie miejsce wśród tych dam, które pani tam widziała.
Żona padła z płaczem do nóg małżonka, prosząc o przebaczenie i szczerze żałując swego nieposłuszeństwa. Wzruszyłaby skałę - była tak piękna, tak smutna. Lecz Sinobrody miał serce twardsze niźli skała.
- Nie ma co, proszę pani - powiada. - Musi pani umrzeć! I to zaraz!
- Skoro muszę umrzeć - odparła patrząc nań oczami we łzach - proszę o czas na modlitwę.
- Daję pani kwadrans czasu - odrzekł Sinobrody. - Ani chwili więcej.
Gdy żona została sama, przywołała siostrę i powiedziała:
- Siostro Anno (tak było siostrze na imię), siostro Anno, wejdź, proszę, na szczyt wieży i spójrz, czy nie przybywają nasi bracia. Przyrzekli bowiem, że mnie dziś odwiedzą. A gdy ich ujrzysz - daj im znak, by się pospieszyli.
Siostra Anna weszła na szczyt wieży, a udręczona nieboga wołała do niej co chwilę:
- Anno, siostro Anno, czy nic nie widzisz na drodze? A siostra Anna odpowiadała:
- Nie widzę nic. Tylko pył słońca drży nad ziemią, tylko trawy się zielenią.
Tymczasem Sinobrody, trzymając kordelas w garści, krzyczał z całych sił:
- Schodź no, pani, do mnie albo ja po panią przyjdę!
- Jeszcze chwilkę, jeśli łaska - odpowiadała żona. I nawoływała niegłośno:
- Anno, siostro Anno, czy nic nie widzisz na drodze? A siostra Anna odpowiadała:
- Nie widzę nic. Tylko pył drży nad ziemią w słońcu, tylko trawy się zielenią.
- Schodź no, do licha! - krzyczał Sinobrody. - Schodź albo ja po ciebie przyjdę.
- Już idę - odpowiadała żona. I wciąż nawoływała niegłośno:
- Anno, siostro Anno, czy nic nie widzisz na drodze?
- Widzę wielką kurzawę, która się przybliża. - Czy to jadą bracia?
- Niestety, siostro. To stado baranów.
- Czy zejdziesz nareszcie? - krzyczał Sinobrody.
- Jeszcze małą chwilkę proszę - odpowiadała żona i nawoływała niegłośno:
- Anno, siostro Anno, czy nic nie widzisz na drodze?
- Widzę dwóch jeźdźców, którzy ku nam pędzą. Ale są jeszcze daleko.
- Bogu dzięki! - krzyknęła po chwili. - Tak, to bracia! Daję im znak, by się pospieszyli.
Sinobrody tymczasem jął krzyczeć tak głośno, aż trząsł się cały dwór.
Nieszczęsna żona zeszła do niego i spłakana, roztargana upadła mu do nóg.
- Nic to wszystko nie pomoże - rzekł Sinobrody. - Trzeba umierać, moja pani!
Po czym jedną ręką chwycił ją za włosy, a w drugiej uniósł kordelas, by jej uciąć głowę. Nieboga odwróciła się ku niemu i patrząc gasnącym wzrokiem, prosiła o chwilę zwłoki, by mogła się skupić.
- Nie! Nie! - krzyknął Sinobrody. - Lepiej od razu poleć duszę Bogu, bo... - i uniósł ramię.
W tejże chwili ktoś uderzył w drzwi z taką siłą, że Sinobrody powstrzymał cios. Drzwi rozwarły się i wpadło dwóch kawalerów, biegnąc wprost na Sinobrodego z wyciągniętymi szpadami w rękach. Sinobrody poznał braci swojej żony: dragona i muszkietera. Wymknął się im z rąk. Lecz bracia popędzili za nim, następując mu na pięty, i dopadli go, nim wybiegł na ganek. Przekłuli go szpadami na wskroś i Sinobrody wyzionął ducha.
Biedna siostra była na wpół żywa z trwogi i nie miała nawet sił, by powstać i powitać braci.
Jako że Sinobrody nie pozostawił spadkobierców, żona została panią całej jego fortuny. Jedną jej część przeznaczyła na posag dla siostry Anny, którą wydała za młodego zakochanego szlachcica. Drugą część przeznaczyła na kupno rang kapitańskich dla swych dwóch braci, a z reszty wyposażyła się sama i poślubiła zacnego jegomościa, przy którym zapomniała rychło o awanturach z Sinobrodym.
Morał
Ciekawość urok ma - ni słowa,
lecz często trzeba jej żałować.
Przykładów krocie na to mamy.
Znika - gdy ją nasycić wreszcie a drogo za nią płacą damy.
Morał
Gdy masz oleju nieco w głowie
i dzieje świata znasz zwodnicze,
tę opowiastkę w bajki wliczysz,
jest ona starą bajką bowiem.
Dziś - mąż tak się nie będzie srożył
ni takich żądań nie przedłoży,
choć wrze zazdrością, choć się złości,
bo - pod pantoflem tkwi jejmości.
Więc trudno poznać, kto przewodzi,
po takiej czy owakiej brodzie.

Imbryk

Był sobie pewnego razu imbryk do herbaty, dumny z porcelany, z której był zrobiony, dumny ze swej wysmukłej szyi i z dużego ucha. Miał on szyję z przodu, ucho z tyłu i o tym wciąż mówił; nie mówił zaś nigdy o swej pokrywce, która była stłuczona i sklejona, co było wielkim brakiem, a niechętnie mówi się o swych brakach, inni to przecież robią za nas. Filiżanki, garnuszek do śmietanki i cukiernica, cały serwis do herbaty - całe to towarzystwo zwracało uwagę na pęknięcie pokrywki i rozmawiali o tym więcej niż o pięknym uchu i niezwykłej szyi; imbryk do herbaty wiedział o tym dobrze.

- Znam ich! - mówił sam do siebie. - Znam także dobrze moje wady i uznaję je, na tym właśnie polega moja pokora i skromność; wszyscy mamy wady, ale posiadamy także i zalety.

Filiżanki mają uszka, cukiernica ma pokrywkę, a ja mam jedno i drugie, i jeszcze w dodatku coś z przodu, czego oni nie posiadają - szyję, która sprawia, że jestem królem stołu.

Cukiernicy i garnuszkowi do śmietanki przypadło w udziale być służebnymi dobrego smaku, ale ja jestem tym szczodrym władcą, rozdaję błogosławieństwo łaknącej ludzkości; w moich wnętrznościach chińskie listeczki rozpuszczają się w gotowanej, pozbawionej smaku wodzie.

Wszystko to mówił imbryk, kiedy był beztroski i młody. Stał na nakrytym stole, podnosiła go w górę delikatna rączka; ale delikatna rączka okazała się niezręczna, imbryk upadł na ziemię, szyjka się stłukła, stłukło się ucho, o pokrywce nie ma co gadać, dość się już o niej mówiło.

Imbryk leżał zemdlony na podłodze, wrzątek wyciekał z niego. Spotkał go ciężki cios, ale najsmutniejsze było to, że śmieli się z niego, a nie z niezręcznej dłoni, która go upuściła na ziemię.

- Nigdy nie będę się mógł pozbyć tego wspomnienia! - mówił imbryk później, opowiadając dzieje swego życia. - Nazwali mnie inwalidą, postawili w kącie, a na drugi dzień podarowali kobiecie, która żebrała o łyżkę skromnej strawy; zszedłem do rzędu nędzarzy, stałem bez użytku w kącie; ale kiedy tak stałem, zaczęło się dla mnie lepsze życie; jest się czymś jednym, a nagle staje się zupełnie czymś innym. Napełniono mnie ziemią; dla imbryka znaczy to samo co pogrzeb, lecz do ziemi włożono cebulkę kwiatu, kto ją tam włożył, kto mi ją podarował - nie wiem; ale był to dla mnie dar, wynagrodzenie za chińskie listeczki i wrzątek, za stłuczone ucho i szyję. Cebulka leżała w ziemi, leżała we mnie, stała się moim sercem, moim żywym sercem, a przecież nigdy przedtem nie miałem takiego serca. Wstąpiło we mnie życie i siły; puls bił, cebulka wypuściła pędy; można było pęknąć od rozsadzających uczuć i myśli; wyrósł z niej kwiat, patrzałem na niego, dźwigałem go; patrząc na jego piękno, sam zapomniałem o sobie; to prawdziwe błogosławieństwo zapomnieć przez innych o sobie. Kwiat nie dziękował mi za to, nie myślał o mnie; podziwiali go i chwalili. Byłem taki szczęśliwy, że jemu jest dobrze. Pewnego dnia usłyszałem, jak mówiono, że kwiat zasługuje na lepszą doniczkę. Rozbito mnie na dwoje; bolało to okropnie, ale kwiat dostał lepszą doniczkę, a mnie wyrzucono na podwórze, gdzie leżę jako stara skorupa - zostało mi jednak wspomnienie, którego nikt mi nie może wydrzeć.

Wróżki

Była sobie raz pewna wdowa. Miała ona dwie córki. Starsza - była to wykapana matka, zarówno z twarzy, jak i z usposobienia. Jedna i druga były tak nieuprzejme, tak zawsze odęte, że nie sposób było z nimi wytrzymać. Młodsza córka, istny obraz ojca - była miła i uprzejma, a ponadto - rzadkiej piękności dziewczyna. Że w ludziach podoba nam się najbardziej to, co nas samych przypomina, matka do głupoty kochała starszą córkę, niezwyczajny wstręt zaś czuła do młodszej. Kazała jej jadać w kuchni i pracować bez ustanku. Biedne dziewczątko musiało dwa razy dziennie wędrować do strumienia po wodę i przynosić pełny dzban. Gdy pewnego dnia młodsza córka stała nad brzegiem strumienia, ujrzała zbliżającą się kobiecinę, która podszedłszy poprosiła, aby dziewczyna dała jej się napić. - Napijcie się, matko - powiedziała piękna i wypłukawszy dzban, nabrała wody. Po czym podała dzban staruszce i podtrzymywała, gdy kobieta piła, aby miała w tym wygodę. Gdy staruszka zaspokoiła pragnienie, powiedziała: - Jesteś piękna, miła i uprzejma. Chcę więc cię czymś obdarzyć. A była to wróżka, która przybrała postać wieśniaczki, aby się przekonać o uprzejmości dziewczyny. - Oto, jaki dar ci przeznaczam - ciągnęła dalej wróżka. Za każdym razem, gdy z ust twych padnie słowo, razem z nim padnie kwiat lub klejnot. Gdy tylko piękna dziewczyna przestąpiła próg domu, matka jęła na nią fukać, że tak późno powraca znad strumienia. - Przebaczcie mi, matko - odrzekła nieboraczka. - Zmarudziłam. A gdy padły jej z ust te słowa, wraz z nimi padły dwie róże i dwa wielkie diamenty. - Co to takiego? - zawołała zdumiona matka. - Albo mi się w oczach ćmi, albo naprawdę diamenty padają z ust tej dziewczyny! Jak to się dzieje, moja córko? Pierwszy to raz nazwała ją swoją córką, a dziewczyna, sypiąc z ust diamentami, opowiedziała jej w prostocie ducha wszystko, co jej się przydarzyło. - No, no! A to dopiero! - wykrzyknęła matka. - Muszę posłać i drugą córkę nad ten strumień. Chodź no, Franusiu! Spójrz, co to pada z ust twojej siostry wraz z każdym jej słowem! Nie radowałabyś się to z takiego daru? Aby taki sam otrzymać - wystarczy pójść nad strumień i gdy ukaże się uboga kobiecina, dać jej uprzejmie napić się ze dzbana. - Jeszcze czego! - powiada na to gburowata dziewczyna. - Właśnie, że pójdziesz, bo ja ci każę! - fuknęła matka. I to nie zwlekając ani chwili! Ruszyła więc córka, ale naburmuszona. Wzięła z sobą najpiękniejszą srebrną flaszę z domowej zastawy. Nim jeszcze zbliżyła się do źródła, ujrzała wychodzącą z lasu okazale wystrojoną damę, która poprosiła ją o nieco wody, była bowiem bardzo spragniona. Była to ta sama wróżka, lecz tym razem przybrała postać i strój księżniczki, aby przekonać się o uprzejmości dziewczyny. - Albom tu przyszła po to! - powiada ta prostacko. - Akurat! Nie na to wzięłam z sobą tę srebrną flaszę, żeby pani z niej piła! Pij jejmość wprost ze źródła, jeśli ci sucho w gębie. - Bardzoś nieuprzejma - odpowiedziała wróżka bez urazy. - No cóż? Skoroś tak nieuczynna - oto mój dar dla ciebie: wraz z każdym słowem, które padnie z twoich ust, padnie z nich razem wąż lub ropucha. Gdy tylko matka ujrzała powracającą córkę, wykrzyknęła do niej: - No i co, moja droga? - Ano to, matko - odrzekła dziewczyna i z ust jej padły dwie żmije i dwie ropuchy. - Co widzę? O nieba! - wrzasnęła matka. - Ale to wina twojej siostry! Zapłaci mi za to! I skoczyła, by wytłuc biedną córkę. Ta umknęła przed nią szybko i uciekła do pobliskiego lasu. W lesie napotkał ją powracający z łowów syn królewski i zdumiony jej urodą, zapytał, co czyni tu sama i czemu płacze. - Biada mi, wasza wysokość, matka mnie z domu wygnała... - odrzekła, a syn królewski ujrzał, jak wraz ze słowami padło z jej ust pięć czy sześć pereł i tyleż diamentów. Zdziwiony zapytał, co to znaczy, a dziewczyna opowiedziała mu o swoich przygodach. Syn królewski rozkochał się w niej w mgnieniu oka i osądziwszy, że taki dar wróżek więcej jest wart niż najbogatsze wiano, zabrał dziewczynę na ojcowski zamek, gdzie ją poślubił. Co się tyczy siostry, to tak ją wszyscy znienawidzili, że nawet rodzona matka nie chciała jej widzieć na oczy i wygnała z domu. Nieszczęsna, daremnie szukając schronienia, skończyła żywot w ostępie leśnym. Sercami rządzą nierzadko talary i drogie kamienie. Lecz słówko uprzejme i gładkie w większej jest mocy i cenie. Uprzejmość - trudna to sztuka, lecz czasu na nią nie szkoda. Za nią cię spotka nagroda, choćbyś jej nawet nie szukał.

Bajka o róży


Zasadził dziadek RÓŻĘ w ogrodzie
Inny kwiat rosnąć w nim nie był godzien.
Wyrosła RÓŻA smukła i duża,
Gotowa wszystko wonią odurzać,
Okryta cała liści przepychem,
Zwieńczona ciemno-krwawym kielichem,
Co się do słońca wdzięcznie otworzył.
Dziadek w zachwycie rzekł: Jam cię stworzył,
Swoim talentem uczynił piękną,
Przy tobie inne RÓŻE ...???... wymiękną !
(Tu mógłbym zwieńczyć wątek tematu,
Niestety dziadek zapragnął światu
Zaprezentować swą piękną RÓŻĘ,
Skoro mam powód - wątek przedłużę).
Przesadził dziadek RÓŻĘ z ogrodu
(Ze wzmiankowanych wyżej powodów)
Do parku, po czym w krzakach ukryty
Jął obserwować Świata zachwyty.
Wpierw nikt z przechodniów nie dostrzegł RÓŻY.
A to ci ślepcy - dziad się oburzył,
Lecz czekał dalej aż kwiat ujrzała
Pani, co z pieskiem spacerowała.
Ta rozpłynęła się w swych zachwytach,
Za to jej piesek - skarlały brytan
Nogę swą RÓŻY uniósł w salucie,
Oddał honory, a potem uciekł.
Nim dziadek wyrwał się z osłupienia
- Świat jakoś RÓŻY nie chciał doceniać -
Zdeptała RÓŻĘ dzieci gromada
(Tędy gonitwy tor im przypadał)
Przebiegły szybko - jak gromu mgnienie,
Z RÓŻY zostało tylko wspomnienie.
Jakiś jegomość z ławki pobliskiej
Rzekł:Brak tej RÓŻY - dla parku - zyskiem
Zresztą, mężowie oraz niewiasty,
Większość RÓŻ tutaj to zwykłe chwasty
Trzeba by przejrzeć owych RÓŻ dużo
By znaleźć RÓŻĘ, która jest RÓŻĄ
To koniec bajki, z worka banałów
Wyciągam truizm - zamiast morału:
Świat, choć z nadzieją w krzakach się skrywasz,
Nie zadowoli twych oczekiwań.

Brat i siostra

 Ojciec i matka mieli czworo dzieci. Odeszło ich dwoje dzieci, a pozostali brat i siostra postanowili ich szukać. I wyszli razem oboje, a było gorąco. I bratu się pić zachciało, ale nie było wody, tylko te trochę w tych śladach, co po stopach baranów zostały na drodze. I siostra mówi:
- Nie pij, bo się w barana przemienisz.
Ale on wypił trochę wody z tej stopki i zrobił się zaraz barankiem. I biegli oboje dalej. Pod wieczór przenocować chcieli i poszli na łąkę na stóg siana żółciutkiego i tak suchego, że się aż świeciło.
I kiedy się przespali, siostra ujrzała rano, że ma włosy złote i gdy je rozczesuje, świecą się i łyskają jak gwiazdy. I zobaczył to królewicz, który w tej okolicy polował. I tak mu się ona strasznie podobała, że ją zaraz wziął z barankiem do siebie, i ożenił się. I kazał ją wszystkiego uczyć, żeby ją u dworu na panią wyprowadzić, na taką wysoką damę. Ale miał z nią synka, i gdy się ten urodził, pojechał królewicz na wojnę.
A ona chodziła kąpać się do rzeki, bo ją namówiła do tego jakaś-ci przy dworze. I kiedy się kąpały obie, utopiła ją ta druga, a sama ubrała się w jej suknie. Jak królewicz przyjechał z wojażu, tak zaraz wybiegła ta jakaś i wita się z nim i rzecze, że to ona jego żona.
- A cóżeś ty mi się tak przemieniła? - zapytuje on.
- A bo to przez tę kąpiel - odpowie ona.
A baranek chodził co dzień z dzieckiem (tej siostry synkiem) na swoim grzbiecie nad brzeg rzeki, i tam do pływającej gęsi żałośliwie się odzywał:

Przypłyń, przypłyń, gąseńko,
przypłyń, przypłyń, siostreńko,
niech nie płacze dzieciąteńko!

I gęś przypływała, wychodziła z wody na brzeg i robiła się kobietą, i piersi swemu dziecku dawała. Po nakarmieniu baranek z dzieckiem odchodził, a gąska znów do wody chlustała.
Lokaj pański to wyśledził. I zaczaił się raz pod drzewem. A gdy baranek zawołał na brzegu:
Rybeńki, rybeńki!
Przyprowadźcie mi mateńki!

A ona gęś wyszła i kobietą się zrobiwszy piersi dziecku dawała, złapał ją za złote włosy, przytrzymał i mocno okładać zaczął trzciną, mówiąc:

Jakeś była gąseńką,
będziesz znowu panienką.

A ona wymykając mu się w bólach i jękach, przerabiała się to na węża, to na gadzinę, to na ropuchę, i kąsała go, aż wreszcie, gdy on wcale nie popuścił, stała się panną. I wydało się wszystko złe. A tę szkaradnicę czterema końmi rozszarpali.

środa, 9 września 2009

Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle

 Siedem lat już siedział diabeł u jednego gospodarza za piecem, a nie mógł w żaden sposób skusić go, ażeby się kiedy pokłócił ze swoją kobietą i żeby stąd była jaka boska obraza. Tak już i wysechł całkiem diabeł za onym piecem, bo się czart tylko złością ludzką pasie. I trza mu było wyleźć stamtąd. Już miał uciekać na bagniska, aż tu spotyka babę jedną, która się go pyta: czemu taki suchy?
A on jej opowiedziawszy rzecz całą, tak zakończył:
- A może byście wy poradzili co na to? A dałbym wam tak duży worek pieniędzy jak sami jesteście.
Tak się i zgodzili, a diabeł i baba razem znowu wrócili do tej chałupy. I zaczęła się pogadanka między kobietami w chałupie. Baba pyta gospodyni o jej chłopa, czy dobry.
- A dobry, ani raziczku mnie też jeszcze nie uderzył, ani swarów nie robi nigdy - powiada gospodyni.
- A wiecie wy - rzecze znowu baba - on jeszcze będzie lepszy, tylko musicie mu uciąć brzytwą trzy włoski z brody, ale tak, żeby on nic o tym nie wiedział.
- Tak mówicie, babko? - rzecze uradowana kobiecina. - O moiściewy, utnę mu, utnę, choćby dziś, zaraz.
I podarowała babce nawet serek jeden.
A ta baba poszła i do gospodarza, który orał w polu, i zaczęła mu opowiadać, że była na wsi w tej a w tej chałupie (i wymieniła jego własną) i podsłuchała, jak gospodyni z parobkiem się umawiali, aby dziś gospodarza zarżnąć, kiedy tylko ten z pola powróci i spać się położy. Tak już i gospodarz nie mógł dłużej wytrzymać, ino jej się przyznał, że to w jego było chałupie, i prosił zaraz babę o jaką radę. Ona mu powiada, żeby nic o tym nie wspomniał, kiedy do domu wróci, ale po wieczerzy, gdy jak zwykle spać się położy, żeby (jak tylko parobek wyjdzie), udawał, że śpi, a wtedy przekona się, że mu kobieta na zdradzie stoi i zgładzić go chce ze świata, a on będzie ją mógł za ten zamierzony zły uczynek ukarać.
Zrobił gospodarz tak jak mu doradziła, i złapał swoją kobietę wtedy właśnie, kiedy z brzytwą szła do niego i nuż ją bić, tłuc, kopać i przeklinać.
Natenczas diabeł zza pieca wyskoczył, klasnął w łapy, roześmiał się głośno: ha, ha ha! - ha, ha, ha! - i uciekł. Babie dał obiecany worek pieniędzy i do różnych używał jej posług.
Ale kiedy się ta gadka rozeszła po całej wsi i po całej okolicy, wtedy naród tę babę czarownicę utopił w stawie.

Samochwała

Samochwała w kącie stała
I wciąż tak opowiadała:
"Zdolna jestem niesłychanie,
Najpiękniejsze mam ubranie,
Moja buzia tryska zdrowiem,
Jak coś powiem, to już powiem,
Jak odpowiem, to roztropnie,
W szkole mam najlepsze stopnie,
Śpiewam lepiej niż w operze,
Świetnie jeżdżę na rowerze,
Znakomicie muchy łapię,
Wiem, gdzie Wisła jest na mapie,
Jestem mądra, jestem zgrabna,
Wiotka, słodka i powadna,
A w dodatku, daję słowo,
Mam rodzinę wyjątkową:
Tato mój do pieca sięga,
Moja mama - taka tęga
Moja siostra - taka mała,
A ja jestem - samochwała!"

O wężu zaklętym


Był jeden król i miał trzy córki. Król był chory na oczy. Niedaleko od dworu stała studzienka. Ale nikt z niej wody nie mógł brać, bo w niej siedział wąż zaklęty i powiedział, że nikomu wody nie wolno brać, tylko tej, która będzie jego żoną. Poszła najstarsza po wodę, on jej nie daje, tylko mówi:
- Jeśli będziesz ślubowała, z tego zdroju będziesz wodę brała.
A ona odpowie, że nie, i ucieka.
Poszła średnia po wodę, a on jej nie daje, tylko mówi:
- Jeśli będziesz ślubowała, z tego zdroju będziesz wodę brała.
A ona odpowie, że nie, i ucieka.
Dopiero poszła najmłodsza po wodę, a on jej nie daje, tylko mówi:
- Jeśli będziesz ślubowała, z tego zdroju będziesz wodę brała.
A ona odpowie:
- Będę.
I ślubowała mu, a on pozwolił jej wody wziąć. Przemył ojciec tą wodą oczy i przewidział. Aż tu na wieczór przychodzi wąż pode drzwi i woła:
- Otwieraj mi żono, boś mi ślubowała.
Najmłodsza królewna mu otworzyła. Wszedł wąż i mówi, żeby mu jeść dała. Ona wzięła skorupki i trochę mu klusek dała. Potem wąż powiada, żeby mu posłała, bo tu będzie spać. Ona mu za piecem trochę grochowin rzuciła i posłała. A wąż woła, że chce na łóżku spać. Więc w nogach swoich mu posłała.
W nocy przemienił się w pięknego chłopca, ale rano znów tę skórę wdział na siebie, bo musiał odpokutować, i do odpokutowania parę tygodni jeszcze mu brakło. Królewna zaś, chcąc go onej skóry wężowej pozbawić, kiedy ją zdjął w nocy, wrzuciła ją w piec i spaliła. A on załamał ręce i mówi:
- Cóżeś najlepszego zrobiła! Żebyś teraz żelazne buty sprawiła i mnie szukała, to mnie nie znajdziesz.
I poszedł.
Ona sprawiła sobie żelazne buty i chodziła, a szukała go. Długo tak chodziła. Przyszła wreszcie do miasta, gdzie on był, ale już się z inną księżną ożenił. A miała trzy rzeczy z sobą: kolebeczkę złotą, warsztacik do płótna i grzebyczek srebrny. Kiedy przyszła przed pałac, stanęła na podwórzu i zaczęła: to kolebkę kołysać, to płótno taczać, to grzebyczkiem włosy czesać. A ta druga księżna zobaczyła to przez okno, i tak jej się ona kolebeczka i te drugie rzeczy spodobały, że wyszła i chciała, żeby tamta jej to wszystko dała. Ale ona mówi, że da, jeżeli ta księżna pozwoli pogadać z jej mężem.
Księżna na to pozwoliła i gdy ją dopuścili do onego króla, on ją zaraz poznał i przywitał. Przy obiedzie zapytuje wszystkich: do której żony ma pójść, czy do tej pierwszej, czy do tej drugiej? I gdy wszyscy mu odpowiedzieli, że do pierwszej, on wziął ją za rękę, stanął przy niej i powiada:
- Oto jest.

O niewiernej żonie

 Żona jednego chłopa miała amanta. Mąż z początku o tym nie wiedział, później jednak zmiarkował, co się święci. Żona często pod pozorem bólu głowy odpoczywała, odchodziła z chaty albo męża z domu wyprawiała, a wszystko to, by swobodnie zejść się mogła z tamtym.
Gdy raz idąc w pole narzekała znowu na ból głowy, mąż jej, świadomy już dobrze wszystkiego i chcąc jej figla wypłatać, poradził, aby poszła do boru i ukląkłszy pod obrazem świętego Jana umieszczonym w pniu dębu, uprosiła świętego o lekarstwo na ten ból. Usłuchała męża i poszła (bo mąż za nią patrzył) ku owemu obrazowi. Widząc ją już na załamie drogi idącą w dół, mąż wsiadł prędko na szkapę, a poganiając co tchu, inną drogą, wyprzedził ją i przybył rychlej pod ów dąb. Tu wlazłszy na drzewo, ukrył się między gałęziami i czekał na jej przybycie.
Żona, przybywszy, uklękła przed obrazem i po modlitwie poprosiła głośno świętego nie o ratunek na ból głowy, ale o radę i pomoc w ogłuszeniu i oślepieniu męża, aby swobodnie mogła dalej broić, bo się domyślała, że wie on już dobrze o jej sprawkach.
Wtem odzywa się na to głos z dębu:
- Idź i nagotuj mu klusek ze śmietaną i całą miskę pierogów, a ogłuchnie. Daj mu do tego gorzałki kwartę i tyleż piwa, a oślepnie.
Usłyszawszy to, podziękowała świętemu, który (jak sądziła) w te odezwał się słowa, i wracała do domu. Przechodząc zaś przez pole, oznajmiła mężowi (który tymczasem spiesznie się zawinąwszy, wrócił do orki), że mu zaraz w dwojakach przyniesie śniadanie, a wieczorem da dobrą kolację.
Jakoż dotrzymała słowa. Przebiegły chłop zacierając ręce z radości siadł do zastawionego smacznym jadłem stołu i począł z chciwością zajadać i zapijać. Kiedy podjadł i podpił sobie należycie, powstał i zamierzał iść ku drzwiom; nagle zaczął się zataczać udając ślepego. A gdy go żona zapytała, co mu jest, odrzekł jej:
- Gadaj głośno, bo coraz cięższy mam słuch!
Ucieszona żona, przekonana, że prośba jej w zupełności wysłuchaną została, że mąż jej oślepł i ogłuchł, zasadziła zaraz mniemanego kalekę za piec. Widząc, że już nie ma świadka jej rozpusty, pewna tryumfu sprowadziła zaraz swego amanta do chaty, a śmiejąc się i zabawiając z nim, resztę mu smacznej podała kolacji. Amant zajadał pierogi z apetytem, a mąż patrzał na to z daleka i spokojnie.
W chwili dopiero, gdy żona krzątając się wyszła po coś z izby do obory, wyleciał zza pieca ukryty tam mąż i uderzywszy amanta kłonicą w łeb, na miejscu go powalił. Aby jednak zabójstwo to ukryć, posadził zabitego na krześle u stołu i pieróg w otwarte włożył mu usta, a sam hyc, za piec.
Żona, wróciwszy z obory, przelękła się strasznie, gdy zobaczyła trupa zamiast kochanka, i była pewna, że jedząc pieróg zadławił się i musiał się zadusić. W lament tedy i płacz po izbie.
Aż tu dopiero mąż jej wyłazi znów zza pieca, zdrowiusieńki, przy zdrowych zmysłach, i powiada, że się nieboszczyk niezawodnie pierogiem zadusił, i że ją władzom wyda jako sprawczynię złego i przyczynę tej śmierci.
Dopieroż ona w gorszy jeszcze płacz i w prośby! Ledwo się chłop dał ubłagać. Żeby się zaś na przyszłość statkowała i pamiątkę miała swojej niewiary, dał jej postronkiem po uszach, po łbie i po całej skórze taki basarunek, że o mało sama naprawdę nie ogłuchła i nie oślepła.

Nadzieja w sercu

Dawno temu żyła sobie księżniczka o imieniu Diana która od urodzenia lubiła się bawić w ogrodzie swego zamku.
Jej ogrodniczka Louie hodowała tam tysięce róż.
Któregoś dnia gdy Diana miała już około 16 lat,Louie poprosiła ją do siebie i dała jej w rękę ostatnie ziarno z torebki po nasionach z róży i powiedziała:
- Droga Diano.Ja wyjeżdzam w długą podróż na poszukiwanie lądów pod farmę i pola.
Zasadź proszę to ziarenko i włóż w nie dużo miłości....kiedyś może Ci się przydać...
Diana zasadziła ziarenko róży tak jak jej poleciła Louie.
Po wyjeździe Louie,nikt już jej potem nie widział.Po 4 latach od wyjazdu Louie, na zamek napadła armia z innego królestwa zza siódmej rzeki.
Matka Diany(królowa) wzięła ją za rękę i razem pobiegły do karety i uciekła tą karetą cała rodzina królewska na nowe lądy.Gdy Diana wprowadziła się do nowo wybudowanego zamku ,przez jej ojca,czym prędzej weszła na balkon i spoglądając na roztaczający sie w dole ogród zaczęła wspominać piękne róże ,które zostawiła w ruinach swego zamku.Nagle zobaczyła na wzgórzu jak książe z przeciwnego zamku ćwiczy swoją popołudniową walkę.
Po jakimś czasie zaczęli ze sobą spędzać dużo czasu,aż tu któregoś dnia,książę Daniel oświadczył, że idzie zawojować na północ,lecz miłością będzie przy niej.
- Dzień i noc księżniczka opłakiwała Daniela, aż pewnego poranka,goniec królewski oznajmił że książę leży bardzo chory pod królewskim zamkiem Diany , i wszyscy znachorzy i lekarze pomagają mu wyzdrowieć.
Diana natychmiast wybiegła przed zamek i położyła głowę na piersi Daniela.
-Tylko płatek z najpiękniejszej rózy świata może go wyleczyć-odparł jeden z lekarzy nadwornych.
W tejże chwili służba zaczęła przynosić wszystkie róże z królestwa,lecz żadna nie była dość piękna.
Diana przypomniała sobie zrujnowany ogród pod ruinami zamku i rzekła do lekarzy i znachorów :
-Ja pojadę do starego ogrodu pod starym zamkiem.
-Ależ pani! -Otoczyły go wojska wroga! Nie da waszmość rady!!!-odparł znachor.
-Dam radę, kiedy w sercu jest nadzieja!! Odparła Diana.
Bez trudu pokonała więc wrogą armię w zbroi od swego ojca i weszła d ogrodu.
Ku jej zdziwieniu została tylko jedna róża.Była to róża ogrodniczki Louie.
Gdy Diana jej tylko dotknęła róża zaczęła świecić nieziemskimi kolorami ....bo czuła w sercu nadzieję......
Książę Daniel wyzdrowiał bardzo szybko poprosił Dianę o rękę.
W niedługim czasie Diana z Danielem pobrali się i żyli razem długo i szczęśliwie.

Pożytek soli

Pożytek soli
Jeden pan miał trzy córki dorosłe. I pyta najstarszą, jak ona go kocha? A ta odpowiedziała, że jak miód. A potem pyta młodszą, jak go kocha. A ona odpowiedziała, że jak cukier. I uściskał obie. Nareszcie pyta najmłodszą, jak go kocha? A ona odpowiedziała, że jak sól. Rozgniewał się ojciec i odtrącił ją od siebie.
Zmartwiona tym córka najmłodsza poszła sobie z domu w świat. Zaszła do jednego miasta i tam poszła do gospody i najęła się za służącą. Dobrze służyła i pani była z niej kontenta.
Ale ojcu markotno się zrobiło, że córka w świat poszła, i wybrał się za nią, żeby ją odszukać. Jeździł od miasta do miasta, ale jej nigdzie znaleźć nie mógł. W końcu pojechał też i do tego miasta, gdzie ona służyła, i stanął w tej gospodzie. Zażądał stancji, a córka go tam zaprowadziła. Ale ona ojca poznała, a on jej nie poznał. I powiada on, że mu się jeść chce, żeby mu ugotowała ziemniaków. Ona wodę postawiła na ogień i ziemniaki ugotowała, ale ich nie osoliła, a potem mu na stół podała. Jak tylko skosztował, mówi do niej:
- Ale moja panno, ja nie lubię takich nie kraszonych solą ziemniaków, proszę o sól.
- A widzisz, ojcze - powiada ona, do nóg mu się rzucając - żeś zapragnął soli, a kiedym ja ci powiedziała, że cię chcę kochać jak sól, toś mnie odtrącił od siebie!
- Przebacz mi, moja córko - rzekł ojciec, odebrał ją zaraz stamtąd, powiózł do domu i kochał jak najmilsze swoje dziecko.
Bo łatwiej mu się było obejść bez miodu i cukru niż bez soli.

Królewski błazen

KRÓLEWSKI BŁAZEN

Pewien Król miał swego nadwornego błazna,
który umilał mu dni swoimi powiedzonkami i żartami.
Któregoś dnia król powierzył błaznowi swe berło, mówiąc:
- Zatrzymaj je do czasu, aż znajdziesz kogoś głupszego od siebie.
Wtedy będziesz mógł mu je podarować.
Kilka lat później król poważnie zachorował.
Czując zbliżającą się śmierć, przywołał błazna,
do którego w gruncie rzeczy był bardzo przywiązany i powiedział:
- Wyruszam w długą podróż.
- Kiedy wrócisz? Za miesiąc?
- Nie - odparł król. - Nie powrócę już nigdy.
- A jakie przygotowania poczyniłeś przed tą wyprawą? - zapytał błazen.
- Żadnych - brzmiała smutna odpowiedź.
- Wyjeżdżasz na zawsze - powiedział błazen - i wcale się do tego nie przygotowałeś?
Proszę, weź to berło.
Znalazłem wreszcie głupszego ode mnie!

Owca, lisica i wilk

Owca, lisica i wilk


Uciekła owca od chłopa. Idzie i spotyka lisicę. 
Pyta lisica owcę:
- Dokąd cię licho poniosło, kumo? 
A owca jej na to:
- Och, kumo! Byłam w trzodzie u chłopa, ale dłużej tak żyć nie mogę; narobi 
baran głupstw, nabroi, a skrupi się wszystko na owcy! Postanowiłam więc, że 
pójdę sobie, gdzie oczy poniosą.
- Mam taką samą ciężką dolę! - powiedziała lisica. - Zagryzie tchórz kurę, inną 
porwie, a na kogo pada podejrzenie? Na mnie, albo na mego brata lisa. Tylko my 
jesteśmy winni! Nikt inny... Wiesz co, uciekajmy razem!
I ruszyły obie w dalszą drogę.
Szły, szły, aż tu idzie na ich spotkanie wilk samotnik.
- Jak się masz, kumo! - wita się z lisicą, a na owcę nawet nie spojrzy, jakby 
jej w ogóle nie było.
- Dzień dobry! - odpowiada lisica.
- Daleko idziesz?
- Gdzie oczy poniosą, bracie! - westchnęła lisica i opowiedziała wilkowi, jakie 
ma zmartwienie. 
Wysłuchał wilk i też westchnął:
- Ech, kumo! Alboż doczekasz się sprawiedliwości na świecie! Ze mną ta sama 
historia: rozszarpie niedźwiedź cielaka, a wszystkiemu jest winien wilk 
samotnik, nikt inny!... Wiesz co, chodźmy razem!
Idą w trójkę, a wilk, jakby dopiero teraz zauważył owcę, wciąż na nią zerka. 
Wreszcie mówi do niej:
- Hej, owco, przecież ty masz na sobie mój kożuch! 
Łypnął na nią okiem i wyszczerzył zęby. Struchlała owca, nie wie, co powiedzieć, 
mowę jej odjęło.
Usłyszała lisica słowa wilka i wtrąciła się od razu:
- Rzeczywiście to twój kożuch, kumie?
- Pewnie, pewnie, że mój! - wykrzyknął wilk.
Domyśliła się lisica, że wilk chce się rozprawić z owcą sam, a wtedy jej, 
lisicy, nie pozostanie nic innego, tylko samej biec o głodzie dalej. Zapytała 
więc:
- A gotów jesteś na to przysiąc, kumie?
- Jestem gotów, przysięgnę! - od razu wyraził zgodę wilk.
- No to chodźmy! - powiedziała lisica. - Będę świadkiem.
A zauważyła już przedtem, że chłopi zastawili na ścieżce sidła. Podprowadziła 
wilka do tych sideł i mówi:
- O, akurat dobre miejsce. Postaw tu łapę i przysięgnij, że kożuch jest twój, a 
potem go sobie weźmiesz.
Wilk nawet nie spojrzał i uderzył łapą na znak, że niby przysięga.
Jeszcze dobrze, że nie w sidła uderzył, tylko po ziemi! Sidła trzasnęły jednak, 
zgrzytnęły żelaznymi zębiskami i zamknęły się. Szczęściem, nie zacisnęły wilczej 
łapy, bo przepadłoby wilczysko!
Co to za przysięga! Rzucił się przerażony wilk do ucieczki, a lisica i owca też 
nie omieszkały uciec czym prędzej, póki były zdrowe i całe.
Rozejrzały się dokoła - co to? Przyszły z powrotem tam, skąd wyruszyły w drogę.
A owca powiada:
- No, kumo, dziękuję ci za nauczkę! Nabiegałam się do woli, najadłam 
śmiertelnego strachu. Lepiej żyć w trzodzie u chłopa.
- Masz rację! - powiedziała lisica.- Pójdę też do domu, a w razie czego potrafię 
sobie z tchórzem poradzić. Bo a nuż moje futro, podobnie jak twój kożuch, okaże 
się ni stąd ni zowąd cudze.
Widzicie! Dobrą nauczkę dostali wszyscy troje: i lisica, i owca, a nawet wilk!

Lisica i cietrzew

Lisica i cietrzew


Biegła lisica przez las, patrzy - a na drzewie siedzi cietrzew. Widzi go lisica 
dobrze, ale dosięgnąć nie może. Jak by go ściągnąć w dół, na ziemię? 
"No - myśli lisica - nic łatwiejszego, jak wywieść tego milczka w pole!"
- Cietrzewiu, cietrzewiu! - zawołała.- Byłam w mieście.
- Bu-u-u, bu-u-u! Byłaś, to byłaś.
- Cietrzewiu, cietrzewiu, o zarządzenie się wystarałam.
- Bu-u-u, bu-u-u! Wystarałaś się, to się wystarałaś.
- Żebyście wy, cietrzewie, nie siedziały na drzewie, żebyście się przechadzały 
po łąkach zielonych, po trawie.
- Bu-u-u, bu-u-u! Przechadzać się, to się przechadzać. 
Nie rusza się jednak cietrzew z miejsca, siedzi, nawet nie drgnie.
- Bu-u-u, bu-u-u! - rozzłościła się lisica. - Więc dlaczego się nie 
przechadzasz?!
- Bo słucham.
- Czego słuchasz?
- Ktoś tam jedzie, jakieś kopyta stukają. 
Zaniepokoiła się lisica.
- Kto jedzie?
- Chłop.
- A kto za nim biegnie?
- Źrebak.
- Cietrzewiu, cietrzewiu! A jaki ogon ma ten źrebak? Jaki ogon?
- Zakręcony.
- No, bywaj, cietrzewiu! Spieszę się do domu. 
Zastanówmy się teraz, kto tu kogo wywiódł w pole.

Każdy robił swoje

Przyszła lisica do chłopskiej zagrody, jeszcze chwilka, a już by się zakradła do
kurnika, ale rzuciły się na nią dwa psy. Jeden większy od drugiego. Oczy im
płoną, sterczą uszy, jęzory wysunięte!..
Lisica w nogi i takimi sadzi susami, że już ma pole za sobą, już mokradło minęła
i widać las.
Ale psy po piętach jej depczą, o mały włos za ogon chwycą.
Jakoś dobiegła lisica do lasu, dała nurka do nory pod drzewem, schowała się.
Psy biegają dokoła drzewa, ujadają, ale dostać się do lisicy nie mogą.
Odetchnęła lisica i zaczyna sama ze sobą rozmawiać:
- Uszka moje, uszka! Kiedy biegłam, coście, uszka, robiły?
- Słuchałyśmy, wciąż słuchałyśmy, gdzie są psy!
- A wy, moje nóżki, a wy, nóżki, coście robiły?
- Biegłyśmy, wciąż biegłyśmy, żeby cię psy nie dopędziły.
- A wy, oczka, wy, oczka moje, oczęta, coście robiły?
- Patrzyłyśmy wciąż, patrzyłyśmy, żebyś się, liszko, nie potknęła.
- A ty, ogonie, coś ty robił, ogonie?
- Co robiłem, co robiłem? Z tyłu się pętałem, na wietrze powiewałem!..
- Ach, więc to tak! - rozgniewała się lisica.- Poczekaj, poczekaj! Dam ci zaraz
nauczkę!
I wysunęła ogon z nory, wołając do psów:
- Nuże, potarmoście go, niech ma za swoje!
Chwyciły psy za ogon i... wyciągnęły lisicę z nory.
Biada lisicy, biada! Jeszcze chwila, jeszcze sekunda i przyjdzie jej koniec. Na
szczęście wyrwała się lisica psom i uciekła.
Widzisz, lisico: niby ogon nic nie znaczy, a sprawić może, że głową przypłacisz.