czwartek, 19 listopada 2009

Bajka Etiopska

Wielki cesarz Menelik, negus negesti, władca sprawiedliwy i pełen cnót,
bolał nad jedną z najgorszych przywar etiopskiego ludu - skłonnością do
złodziejstwa.

Wystarczyło bowiem odwrócić się na chwilę, aby sprzed nosa zniknęła
miska z fasolą, a jeśli ktoś przypadkowo zdrzemnął się na przyzbie
swego domu, po przebudzeniu nie znajdował już ani burnusa, ani kozy,
ani żony.

Nie pomagały kary chłosty ni więzienia, a z czasem doszło do tego, że
zaszczytniej było uchodzić za złodzieja niż za kołodzieja.

Wojownicy, którzy szli na wojnę w nadziei zdobycia łupów - po powrocie
zastawali puste miejsce tam, gdzie przedtem stały ich domostwa. Nawet
sam król królów osobiście strzegł własnego skarbca, gdyż nie miał
zaufania ani do rasów, ani do strażników.

A jednak, pomimo tych ostrożności, pewnego dnia zniknął z pałacu
największy skarb, jaki posiadał Menelik, a mianowicie ząb trzonowy króla
Salomona.

Negus negesti przez trzy dni nie przyjmował pokarmów, a potem na znak
wielkiego gniewu wyrwał sobie włos z kędzierzawej brody i obtoczywszy go
w glinie przyklepał do progu swojej komnaty.

Na całą Etiopię padł blady strach. I słusznie, jako że król królów
postanowił wypowiedzieć zdecydowaną walkę zładziejom i nakazał
odrąbywać ręce każdemu, kto zostanie przyłapany na kradzieży.

Odtąd Menelik zasiadał codziennie pod starym cedrem i wymierzał surową
sprawiedliwość. Przed oblicze władcy sprowadzano winowajców, kat
odrąbywał im ręce, a stroskane żony czekały w pogotowiu z garnkami
wrzątku, w których zanurzano krwawiące kikuty. Odrąbane ręce skazańcy
zabierali z sobą do domu na wieczną rzeczy pamiątkę.

Gdy po kilku miesiącach, w rocznicę urodzin Menelika, przed pałacem
jego zebrały się tłumy, aby oddać cześć sprawiedliwemu władcy, negus
negesti spojrzał na nie z rozrzewnieniem i zawołał:

- Czy są wśród ludu Etiopu uczciwi ludzie?

- Są! - odezwały się głosy.

- Jeśli są, niech podniosą ręce! - zawołał Menelik.

- Nie możemy! - odezwały się głosy.

- Dlaczego? - zawołał Menelik.

- Bo nie mamy rąk! - odezwały się głosy.

Tego dnia negus negesti po raz pierwszy spokojnie położył się spać,
albowiem zrozumiał, że dzięki kradzieży zęba król Salomon, którego
potomkami mienią się etiopscy cesarze, oświecił go swoją mądrością.

Bajka chińska

W Pekinie mieszkał szewc Sun-szi-ho, słynny na całe Chiny. Nikt nie był w
stanie dorównać jego mistrzostwu i zewsząd przybywali książęta, zamorscy
kupcy i zwykli podróżnicy, pragnący nabyć niezrównane wyroby
pekińskiego szewca.
Kiedy jego sława obiegła już cały świat, Syn Nieba wezwał swych
mandarynów i rzekł:
- Nasz sławny Sun-szi-ho marnuje się przy szewskim kopycie. Tak
znakomity mąż wart jest lepszego losu. Postanowiłem zamianować go
dowódcą mojej floty.
Gdy po kilku dniach Sun-szi-ho przegrał wielką bitwę morską, cesarz
nadał mu order Złotego Smoka III klasy i rzekł:
- Mianuję cię Głównym Nadzorcą Plantacji Herbaty.
W porze zbiorów okazało się jednak, że wszystkie zasiewy zgniły i nie
osiągnięto nawet jednej setnej dorocznych plonów.
Syn Nieba zasmucił się, wezwał do siebie Sun-szi-ho, przypiął mu
własnoręcznie order Złotego Smoka II klasy i rzekł:
- W nagródę za wierną służbę zrobię cię Naczelnym Hodówcą Wielorybów.
Po pół roku jednak wszystkie wieloryby pozdychały i nawet na cesarskim
stole nie pojawiała się odtąd zupa z płetw wielorybich, stanowiąca ulubiony
chiński przysmak.
Syn Nieba przywołał do siebie Sun-szi-ho, ofiarował mu order Złotego
Smoka I klasy i pokiwał ze smutlsiem ukoronowaną głową.
A nazajutrz zebrał swych mandarynów i rzekł:
- Nie mogę pojąć, czemu znakomity mój Sun-szi-ho okazał się tak złym
Dowódcą Floty, tak nieudolnym Nadzorcą Plantacji Herbaty i tak kiepskim
Hodowcą Wielorybów. Co mam z nim teraz począć?
- A może by - odezwał się nieśmiało najstarszy mandaryn - a może by
polecić mu, żeby robił buty?
- Dobra myśl - ucieszył się Syn Nieba - świetna myśl! Wcale mi to nie
przyszło do głowy.
I wezwawszy do siebie Sun-szi-ho rozkazał mu, aby zajął się szewskim
rzemiosłem.
Sun-szi-ho padł na kolana dziękując cesarzowi nowy dowód łaski i zabrał
się niezwłocznie do szycia przepięknego obuwia, słynnego na cały świat.
Nikogo to nie zdziwiło, albowiem - jak uczy Konfucjusz - nawet najlepszy
szewc nie może dać z siebie więcej, niż potrafi.

Ciaptak

Siedzi Ciaptak na dachu
I wszystkim napędza strachu.
Ludzie patrzą, brednie plotą,
Bo żaden z nich nie wie. co to.

- Widzieliście Ciaptaka?
Czy to jest odmiana ptaka?
Czy może roślina taka?
Czy może garnek, czy bania?
Czy może głowa barania?
A może to rodzaj grzyba?
A może po prostu ryba?
A może zwyczajny płaz?

Ktoś go gdzieś widział już raz,
Ale też nie na pewno,
Bo wtedy wyglądał jak drewno
Pomalowane z dwóch stron,
Więc chyba to nie był on.

Sprowadzono z drabiną strażaka,
Żeby ściągnął z dachu Ciaptaka.
Rzekł strażak: - To rzecz nieklawa,
Nie mój dach i nie moja sprawa...

Wezwali wójta sąsiedzi,
A Ciaptak na dachu siedzi,
Syczy, burczy i prycha.
A cóż to za stwór, do licha?

Wójt do urzędu wszedł i
Zagłębił się encyklopedii.
- Ce... Ciaptak... Nie ma Ciaptaka...
A może to rodzaj buraka,
Ogórka albo ziemniaka?

A ciaptak na dachu siedzi,
Natrząsa się gawiedzi.

Tłum rośnie, gapią się gapie,
No, kto go za ogon złapie?
- Też mądry! Ciaptak nie wrona,
On wcale nie ma ogona!
- Co ty tam wiesz, patałachu?!

A Ciaptak siedzi na dachu,
Nabzyczył się i nadął.
Aż nagle zleciał na dół.

Ludzie za nim pognali w te pędy,
A on kluczył tędy, owędy,
Przez pole, przez rzeczkę, przez las,
Tam szybko na drzewo wlazł
I wskoczył do dziupli w drzewie.

A co to jest Ciaptak - nikt nie wie.

Bajka arabska

Watek, siódmy kalif z dynastii Abbasydów, wnuk Harun-al-Raszyda i syn
Mottassema, był najdobrotliwszym i najsprawiedliwszym z kalifów, jakich
kiedykolwiek nosiła ziemia arabska.
Chociaż jednak wydawał najmądrzejsze zarządzenia, ludzie szemrali,
gdyż złocone minarety, wznoszone w Bagdadzie, nie napełniały im
garnków,
Ale Watek o tym nie wiedział i dlatego uważał się za najszczęśliwszego
władcę w najszczęśliwszym kraju.
Zdarzyło się atoli, że wracając pewnego razu z pielgrzymki do świętej
Kaaby, kalif dostrzegł gromadkę dzieci, które szły boso w upalny dzień po
kamienistej drodze.
- Nie rozumiem co to ma znaczyć - pomyślał najdobrotliwszy z Kalifów -
czyżby w moim najszczęśliwszym kraju zabrakło sandałów dla dzieci?
I wezwał do siebie Wielkiego Wezyra, aby mu udzielił wyjaśnień.
- Władco mój i ojcze - powiedział Wielki Wezyr - po prostu szewcom
arabskim nie opłaca się szyć małych sandałów, skoro więcej mogą zarobić
na dużych sandałach. Takie jest prawo szewsko-arabslsiej drogi do
dobrobytu.
Po tym wyjaśnieniu Wielkiego Wezyra Watek rozkazał przywołać
wszystkich ministrów.
- Synowie moi i przyjaciele - zapytał najsprawiedliwszy z Kałifów - jaką
widzicie radę na to, aby dzieci arabskie nie musiały chodzić boso?
Minister Niebieskich Migdałów rzekł:
- Nie ma Boga oprócz Boga, a Mahomet prorok jego. Trzeba się modlić.
- Minister Wiatru w Polu zaproponował:
Trzeba się zwrócić do Szacha Perskiego, naszego potężnego przyjaciela.
Niech nam przyśle dokumentację.
Minister Ciepłych Klusek oświadczył:
- Należy czekać, aż dzieci podrosną, bo gdy podrosną, będą mogły nosić
duże sandały.
Minister Białych Myszek powiedział:
- Trzeba w ogóle wydać zakaz wyrobu sandałów. Nie będzie wówczas
sandałów ani dla dorosłych, ani dla dzieci.
Minister Biczów z Piasku rzekł:
- Najlepiej zakazać dzieciom wychodzić z domu, wtedy nie będą
potrzebowały sandałów.
Watek wysłuchał w skupieniu rad swoich ministrów, po czym wezwał
Dowódcę Straży i kazał ich wszystlcich wysmagać skórzanym batogiem po
obnażonych pośladkach.
Gdy stało się tak, jak zarządził najdobrotliwszy i najsprawiedliwszy z
Kalifów, już nazajutrz na rynkach, jarmarkach i targach Arabistanu pojawiły
się sandały dla dzieci w wielkim wyborze.
- Chwała Allachowi za to, że mnie oświecił, w jaki sposób należy
przemawiać do rozumu - rzekł Watek i ucałował Koran.

Wilk i pies

Pewien wygłodniały wilk krążył po lesie w poszukiwaniu pożywienia, kiedy stanął oko w oko z ogromnym psem, równie silnym co pięknym. Zaatakowałby go, gdyby nie to, że pies był dużego wzrostu. I dlatego wilk wolał podejść do niego z całą pokorą. Złożył mu nawet gratulacje z powodu pięknej sierści i dobrej formy.

- Tylko od ciebie zależy, czy chcesz wyglądać tak, jak ja, odpowiedział mu pies. Porzuć swoich krewnych, porzuć te lasy, gdzie umierasz z głodu i dołącz do mnie.
- Ale co miałbm robić? zapytał wilk.
- W rzeczywistości niewiele: przeganiać żebraków i przypochlebiać się naszemu panu. On da ci w zamian i pożywienie i pieszczotę.

Wilk, któremu głód ściskał żołądek, nie mógł uwierzyć w swoje szczęście i nie ociągając się więcej, ruszył w drogę razem z psem. Lecz kiedy wespół z nim pokonywał drogę, spostrzegł wytartą sierść na psiej szyi.

- Co to takiego? zapytał.
- O, to zupełny drobiazg, odpowiedział pies.
- Ale skąd się to wzięło?
- To z powodu obroży, do której mnie przywiązują...
- Przywiązują! zakrzyknął wilk. - A więc nie biegasz swobodnie, gdzie tylko zapragniesz?
- Nie zawsze, ale jakie to ma znaczenie?!
- Dla mnie to znaczy więcej niż wszystko inne w świecie. I za tę cenę zostawiam ci twoje jedzenie, a nawet największe skarby.

I mówiąc te słowa, wilk czmychnął do lasu, gdzie jak się zdaje nadal krąży.

Diabeł Rokita



Obiegało niegdyś o Rokicie podanie, że chciawszy się poznać ze sławnym Borutą, przyleciał do Łęczycy. Boruta z otwartym sercem i ze szczerą gościnnością przyjął niespodziewanego gościa, ale ponieważ piskorze jego, jak nazywał szlachtę łęczycką, wypili wszystkie wino i piwo, zaprosił go do Piotrkowa, gdzie właśnie odbywał się trybunał, a pełne były piwnice wybornego węgrzyna.

Boruta świsnął we dwa palce tak silnie, siedząc na murze bramy łęczyckiego zamku, że aż się w tumie organista zbudził, a było to ze ćwierć mili. Zaraz przyprowadzono dwa stępaki pod sutymi rzędami. Wsiadł Boruta, wsiadł Rokita, okryci opończami. Każdy myślał, że to szlachta, czyste karmazyny, a to byli dwaj diabli i na diabelskich koniach jechali takich, co to niby idą stępa, ale dziesięć mil krakowskich na godzinę uchodzą.

Boruta, co nabrał manierów szlacheckich, tak że patrząc na niego, każdy by przysiągł, iż się urodził i wykołysał na dworze herbownika, wymusztrował także doskonale niezgrabnego spod Karpat Rokitę, że i ten wyglądał pokaźnie.

Wprędce zajechali do Piotrkowa, stanęli w pierwszej gospodzie, a podjadłszy i podpiwszy sobie, poszli na trybunał. Panowie palestranci zrobili nowym gościom miejsce, bo uderzyła ich olbrzymia postać Boruty zwiastująca niedżwiedzią siłę i dorodna, wysmukłego więcej Rokity, który, nabrawszy fantazji po gąsiorze starego węgrzyna, uśmiechał się rad i kłaniał wokoło uprzejmie. Trybunał miał właśnie wyrokować w sprawie biednej wdowy, co stała na uboczy otoczona siedmiorgiem drobnej dziatwy. Nieludzki starosta, stryj męża, zagarnął folwarczek, potrzeba było świadka, co by zaprzysiągł, że był obecnym, jak za ten folwarczek nieboszczyk odebrał pieniądze do rąk swoich.

Rokita, zajęty sprawą cały, mało zważał, co się dalej działo, ale Boruta wysłuchał, jak w pobliżu stryj a pan możny dla wydarcia biednej wdowie kawałka ziemi przekupywał szlachcica na świadka i za fałszywą przysięgę, którą miał złożyć, z sakwy mu sto czerwonych złotych zaliczył pod oknem w sali sądowej.

Boruta kilka słów szepnął na ucho Rokicie; znikł z jego oblicza uśmiech, oczy się zaiskrzyły i ręce zadrżały, gdy ów szlachcic, wysunąwszy się przed kratki, w głos zawołał:

– Ja, najjaśniejszy trybunale, byłem obecny przy zapłacie i deferuję przysięgę.

Biedna wdowa padła wtedy na kolana i wyjąkała z płaczem:

– O Jezu Chryste i Ty, Matko i opiekunko sierot, zlituj się nade mną i dziećmi moimi!

Sąd szlachcica przywołał do złożenia przysięgi. Wtem straszny głos zabrzmiał, aż gmach wstrząsł się w swoich posadach:

– Kłamca to i chce krzywoprzysięgać!

Był to głos Boruty.



Szlachcic, co podnosił już rękę do przysięgi, zbladł i począł trząść się jak w febrze, ale wkrótce oprzytomniał i zawołał odważnie:

– Przysięgam...

Lecz dalej nie domówił, bo Rokita przeskoczywszy kratki, porwał go, przycisnął do piersi, postawił na miejscu, a sam z Borutą szybko wynieśli się z sali trybunalskiej. Szlachcic stał przed krucyfiksem, ale już słowa wyrzec nie mógł.

– Przysięgasz, waszeć? – zapytał najbliższy sędzia.

Szlachcic chciał znowu coś przemówić, ale z ust otwartych buchnął krwi strumień na zielone sukno stołu. Sędziowie przerażeni porwali się ze stołków, gwar powstał wielki, przerwano sądy, a szlachcica omdlałego wyniesiono na rynek.

Tu znaleziono ścisk narodu wielki. Przy gościńcu na stępakach siedziało dwóch szlachty: jeden olbrzymiego wzrostu i tuszy, drugi szczuplejszy, ale rosły także. Byli to Boruta i Rokita.

Cały trybunał i palestra otoczyły ich wieńcem, słuchając, jak grzmiącym głosem mówił Boruta.

– Panowie bracia! Szlachcic, co chciał przysięgać, kłamał, bo wziął od bogatego starosty a stryja ojca biednych sierot sto dukatów za krzywoprzysięstwo!

– Kłamiesz! – zawołał rozwścieczony starosta.

– Panowie bracia! – mówił dalej spokojnie Boruta. – Sięgnijcie do kieszeni omdlałego szlachcica, ma on to złoto grzeszne w zielonej sakwie.

Stojący bliżej dobyli sakwę zieloną: było w niej sto dukatów.

– A co, czyja prawda? – odezwał się z drwiącą miną Boruta i pokręcił za ucho sumiastego wąsa.

– To nie dowód żaden. Szlachcic miał swoje pieniądze – odezwał się stronnik starosty.

– Kiedy tak – krzyknął gniewny Boruta – to ty, mój druhu, daj świadectwo prawdzie!

I wskazał na Rokitę. Ten zza pazuchy dobywszy kawał czerwonego i skrwawionego mięsa, zawołał:

– Oto jest język, com go własną ręką wyrwał z gardła tego niepoczciwego świadka, niech przemówi!

To wyrzekłszy, rzucił go na środek gościńca, a język, podskakując jak żaba, wykrzyknął po trzykroć:

– Skłamałem! Skłamałem! chciałem krzywo przysiąc, skłamałem!

Cały tłum na to zjawisko skamieniał. Boruta wtedy przemówił:

– Tego łotra, starostę, ja sam ukarzę, a wy, panowie bracia, skarzcie krzywoprzysięzcę. Już dwanaście razy fałszywie przysięgał, taka niecnota i samych diabłów zniecierpliwi. Nie darmo to na waszą hańbę mówią: „piotrkowski świadek za łyżkę barszczu”.

– Prawda! Prawda! – zawołali wszyscy, gdy w tej chwili Boruta porwał starostę jak słomkę, posadził przed sobą na siodle i wraz z Rokitą skoczywszy z kopyta zniknęli sprzed oczu patrzących.

– Zabić! rozsiekać krzywoprzysiężnika! – wołano wokoło.

Szlachcic otrzeźwiony klęczał w pokorze, sto szabel zabłysło nad jego głową, gdy poważny ksiądz kaznodzieja jezuita powstrzymał zawziętych gorącą przemową tłumacząc im, jaki to grzech mścić się na bezbronnym. Osłonił go swoją osobą i zaprowadził do klasztoru.

Tłum się rozbiegł, a język zabrał dziadek kościelny i pogrzebał pod murem cmentarnym. Nazajutrz, o tej samej godzinie, język wydobył się spod ziemi, zaczął skakać i krzyczeć: Skłamałem! skłamałem! chciałem krzywo przysiąc, skłamałem!

Kiedy się to przez dni kilka ponawiało, i na próżno zakopywano go głęboko w ziemię, oo. jezuici wyszli i po modlitwie pokropili go święconą wodą. Wtedy język w proch się rozsypał, a on szlachcic, co laikiem w klasztorze został, odzyskał mowę, ale tylko do modlitwy.

Nazajutrz znaleziono starostę bez duszy pod murami trybunalskimi. Na trzeci dzień zebrany w komplecie trybunał osądził sprawę na korzyść biednej wdowy. Sto dukatów, dane szlachcicowi, ksiądz kaznodzieja wręczył jej na zapomogę, a zebrana szlachta i mieszkańcy Piotrkowa ofiarowali jej dwa wozy i po parze koni do każdego, którymi zabrała się do domu z dziatkami, udarowana jeszcze hojnie od oo. jezuitów.

Zwłoki starosty, jako bogatego pana, chciano okazale pogrzebać i złożono je na bogatym katafalku w obszernej izbie zamożnego mieszczanina.

O północy zjawił się dziwny korowód. Przed dom zajechała żaobna bryka, trupa do niej wrzucono, i cztery konie, czarne jak kruki, z iskrzącymi oczyma, w galopie go uwiozły. Furman miał trójgraniasty kapelusz niemiecki, dwóch panów było we frakach i krótkich pluderkach, a lokaj miał czerwoną opończę. Kiedy bryka ruszyła z miejsca, stado wron, kruków, kawek i gawronów pojawiło się nagle i wrzaskiem napełniło miasto całe. Potem wszystko znikło.

Trupa starosty nie znaleziono. W klasztorze później mówiono, że stary ojciec jezuita we śnie miał widzenie, iż trup porwanego leży w lochu zamku łęczyckiego.

Jakoż krewniacy w parę lat dopiero wynaleźli w owym lochu ciało, które po obejrzeniu wskazywało, że były to rzeczywiście zwłoki nieuczciwego starosty.


Boruta 3




W ciemnym lochu łęczyckiego zamku, przy rozpalonej drzazdze smolnej siedział jakiś wąsaty szlachcic i pił z beczki. Miał na sobie karmazynowy żupan, pas złotolity, na rzemyku szabla, czapka rogatywka z siwym barankiem nie przylegała mu należycie, jakby coś jej zawadzało; jakoż, kiedy chciał się poskrobać po głowie, ujrzałeś przy ręku pięć ogromnych pazurów, a za uchyleniem czapki małe czarne rogi. Był to sławny diabeł, pan Boruta, co pilnował skarbów zamkowych, pozostał w ukryciu od udzielnych jeszcze książąt mazowieckich. Twarz miał wielką, rumianą, wąs potężny, obwisły, spadał mu wraz z brodą na piersi; wzrostu wielkiego, szeroki w plecach, oczu iskrzących. Zachmurzony siedział na próżnym antale po małmazyi (1), ale kiedy miał się uśmiechać, wtedy wąsy podkręcał w górę i aż za duże uszy sterczące zakładał.

- Już dosyć wysiedziałem się w tym lochu ciemnym i wilgotnym, nie ma i co pić dalej, ostatnią beczkę węgrzyna za chwilę dopiję! - tak mówił do siebie Boruta. - Myślę, że nikt się nie poważy zajrzeć do tych skarbów, a jakoś tu i tęskno, i nudno. Sto lat tak siedzieć na jednym miejscu ponuro, a tam na świecie słonko świeci, ptaki i ludzie wesoło śpiewają, kapele brzmią, ucztują radzi. Trudno wytrzymać dłużej: hulaj dusza bez kontusza! Zamknę loch i przejdę się po świecie, trzeba jeno ubioru nieco poprawić, aby dobrze przyjęto gościa.

U szlachcica Kaliny o milę od zamku łęczyckiego brzmi kapela, wydaje córkę najstarszą za mąż.

Ćma krewniaków napełniła całe domostwo, beczki z miodem, piwem i wódką stały w sieni, na gankach, w izbach, bo pan Kalina, zamożny szlachcic, dziedzic całej półwioski dobył woru z zapleśniałymi talarami, nie żałując wydatku na tak wielką dla siebie uroczystość. Już było po ślubie i po oczepinach, zaczęła kapela brzmieć chmiela (2), kiedy we drzwiach ukazał się nowy gość niespodziewany. Ubrany był w karmazynowy żupan, pas złotolity, czapka na głowie, rogatywka z siwym barankiem, na rzemyku szabla, rękawice czarne, buty z wywijaną cholewą i ogromnymi ostrogami. Jak stanął we drzwiach, całe zawalił, kiwnął głową nie zdejmując czapki i szedł dalej, i na ławie usiadł.
Kapela grać przestała, pieśń chmielowa ochotnikom na ustach skonała, niewiasty przerażone tuliły się do kąta. Gospodarz ujrzał na wszystkich twarzach pomieszanie, zbliżył się do nieznajomego i rzekł:

- Panie bracie, zawsze możecie jeść chleb u mnie z solą, byle z dobrą wolą, ale na teraz nie prosiłem waszeci, więc proszę! - i wskazał na drzwi.

Nieznajomy pokręcił głową na znak, że nie wyjdzie i wybąknął od niechcenia: - pić!

Pan Kalina kazał podać gąsior z miodem i czarę, ale nieznajomy czarę rzucił na ziemię, przytknął gąsior i wypił do kropli. Szlachta łęczycka klaszcze z radości, wołając: - to nasz brat, nasz brat!

Nieznajomy uśmiechnął się wesoło, pokręcił wąsy w górę i aż za uszy założył, a beczkę miodu widząc, porwał, postawił ją na stole, czop wyrzucił, rozdziawiwszy paszczę, łykając strumień napoju z szumem tryskający małym otworem.

Wszyscy z podziwieniem nieznajomego otoczyli wieńcem, niewiasty i panny postawały na stole i ławkach patrząc na pijaka; nieznajomy łykał sapiąc tylko nosem, wkrótce uniósł beczki, potem dobrze przechylił, aż w końcu nie ma miodu, wszystko wytrąbił gracko! Wtedy połową wąsa otarłszy z piany usta i brodę krzyknął: - kapela! chmiela! - i porwał za rękę pannę młodą. Wrzasła przestraszona, a gdy ją ciągnie nie zważając nieznajomy na jej przestrach, staje w obronie pan młody i wyzywa zuchwalca na szable.

Diabeł Boruta na weselu u szlachcica Kaliny, ilustracja Jarosława Żukowskiego z: Klechdy domowe. Podania i legendy polskie, zebrała Hanna Kostyrko, Siedmioróg, Wrocław 2000



Nieznajomy ociągał się powoli, ale gdy mu nowożeniec wyciął silny policzek, że zaledwie przytrzymał czapki, a od drugich na karku poczuł silne razy, zawołał: - po jednemu, po jednemu! - i wyszedł na podwórze.

Zawyły psy, jakby wilka poczuły, szlachta wybiegła za nim, żeby nie uciekł; zapalono łuczywa, wyniesiono świece, zajaśniał podwórzec jak w dnia południe.

Nieznajomy dobył szabli, spojrzał iskrzącym wzrokiem, gdy pan młody krzyż na ziemi swoim kordem znaczył. Aż się skry sypnęły za złożeniem szabli, nieznajomy dobrze się bronił, ale pan młody zręczniej; a widząc, że mu nie podoła, przerzucił z prawej kord na lewą rękę, czym odurzony przeciwnik nie dostrzegł cięcia i oberwał potężnie po ręku. Obciął mu dwa palce, spadła rękawica, nieznajomy wypuścił z zakrwawionej dłoni szablę, aż tu kur pieje. Stęknął ranny, podskoczył i znikł z koła otaczającej go szlachty, zostawując na ziemi pas złotolity, rękawicę zbroczoną i szablę. Gdzie stał, zakipiało trochę smoły, a gryzący zapach siarki uderzył we wszystkie nosy. Pan Kalina podnosi pas, porywa rękawicę, trząsa: wypadają dwa wielkie pazury z kawałkiem palcy. Pan młody patrzy na szablę - to pogańska, nie masz znaku krzyża, tylko księżyc turecki! I wołają wszyscy: - Boruta, Boruta!

W ciemnym lochu łęczyckiego zamku, przy rozpalonej drzazdze smolnej siedzi wąsaty szlachcic w karmazynowym żupanie, bez pasa i szabli, czapka rogatywka, ale z pociętym suknem, siwy poszarpany baranek. Leżał na dwóch próżnych beczkach, lizał rękę okaleczoną z trzema potężnymi pazurami, bo dwóch brakło, i tak prawił do siebie:

- Nie wyjdę więcej na świat, rano dobrze było, kiedym się wygrzał na słońcu, ale wieczór cóż zyskałem z tą przeklętą szlachtą, co klaskała, jakem pił, a potem wyzywa na rękę? Myślałem, że im przecież podołam, aleć oni lepiej szablą robią jak diabeł. Zgubiłem pas i szablę, dwa pazury, pocięli mi czapkę, skaleczyli rękę, a co najgorsza poznali, że Borutę obcięli.

I kręcił ze złości wąsy, darł brodę a lizał rękę zranioną.

Odtąd już więcej z lochu nie wyszedł łęczycki diabeł.

---

(1) Wino mocne węgierskie.

(2) Pieśni weselne mazowieckie i sandomierskie.

Kazimierz Władysław Wójcicki rozszerzył swój zbiór o przypisy, których fragmenty, ze stron 208-210, przytaczam poniżej:

O tym sławnym złym duchu [Borucie - MB] jeszcze następną opowiadają powiastkę:

Ksiądz z Łęczycy, zaproszony jadąc na obiad, przy pacierzach porannych przewidując, że nie będzie miał czasu, odmawiał i modlitwy nieszporne. Właśnie przebywał groble wśród błota, gdy napotyka wieśniaka, który go z rubaszną pozdrawia miną i tymi słowy: - Dobry wieczór, księże. - Zdziwiony pleban odpowiada: - A wszakże to nie wieczór, ale rano. - Ale wieśniak rzecze z szyderstwem: - Musi być wieczór, kiedy już po nieszporach. - Przelękniony pleban poznał, z kim rozmawia i prędzej pojeżdżać kazał. Był to Boruta, co przybrał na się postać rubasznego wieśniaka.

Co nadmienia powiastka o Borucie, o skarbach ukrytych, podobna krąży i w samym Krakowie.

W środku rynku starożytnego grodu stoi gmach staroświecki Krzysztofory, należący niegdyś do Krzysztofa, zwolennika magii, a w ostatnich czasach starosty kluczewskiego. Pod nim rozciągać się mają obszerne piwnice wzdłuż całego rynku, aż do kościoła Panny Marii.

Nie wiadomo, w jakim czasie się to działo, dosyć że młoda kucharka miała zarznąć koguta, ale ten jej uciekł do pomienionych piwnic. Dziewczyna, chcąc go koniecznie doścignąć, zapędzała się za nim coraz dalej, nie zważając, że już przebiegła kilkanaście coraz głębszych piwnic. W końcu, nie znalazłszy zguby, chce powracać, gdy wtem zastępuje jej drogę cieniuchny Niemczyk w trójgraniastym kapeluszu, na kurzych stopach; był to przemieniony kogut w diabła, który uspokaja przelękłą kucharkę, a pokazując beczki napełnione złotem, każe jej nadstawić fartuszka. Dziewczyna wypełnia złotem swój fartuch i odbiera napomnienie, żeby się nie obejrzała poza siebie, bo wszystko straci. Ale kucharka, mając ostatni stopień przestąpić, z ciekawości zwraca oczy za siebie; drzwi się z łoskotem zatrzasły i choć skarby zatrzymała, utraciła piętę.

Zaraz znalazła wielu zalotników, poszła za mąż, a na pamiątkę swego zdarzenia miała ufundować kaplicę przy kościele Panny Marii, gdzie jeszcze przed niewielą laty miano pokazywać obraz, wypadek ten przedstawiający.

Boruta 2



Boruta jest to nazwa sławnego diabła, co dotąd siedzi pod gruzami łęczyckiego zamku. Żyje długo, bo już niemal cztery wieki przeżył, teraz przecie musiał się zestarzeć, gdyż wielce się ustatkował i mało o sobie daje wiadomości. Imię to było głośnym szeroko i długo, a niejeden piskorz szlachecki, chciawszy dogryźć sąsiadowi, przeklinał: - Żeby go Boruta zdusił albo łeb ukręcił! - a diabeł, chętny złorzeczeniu, dopełniał nieraz życzenia.

W pobliżu zamku łęczyckiego mieszkał szlachcic niewiadomego nazwiska i herbu, rosły i silny. Nikt z nim nie mógł się zamierzyć na szable, bo za pierwszym złożeniem przeciwnikowi silnym zamachem wytracał oręż z ręki. Jak się raz plecami o zrąb domu oparł, całe sąsiedztwo nie dało mu rady.

Stąd szlachcic dostał przydomek Boruty, bo mówiono powszechnie, że musiał mu diabeł Boruta pomagać, kiedy wszyscy nie podołali jego sile i mocy, a że nosił siwą kapotę, dla różnicy od prawdziwego diabła, dostał przydomek siwy, tak więc zwał się Siwy Boruta.

Od onej chwili nikt go nie zaczepił, każdy pomijał lub ustępował z drogi, nawet w gospodzie pijana szlachta, kiedy porwała się do broni, na sam głos Siwego Boruty wychodziła do sieni albo na podwórze i tam karbowała sobie dymiące łysiny.

To uszanowanie, a raczej bojaźń sąsiadów, co znali moc żylastej prawicy, wbiła go w dumę. Uniesiony nią, nieraz się w zuchwałej przechwałce odgrażał, że jak złapie prawdziwego Borutę, to mu karku nakręci, a skarby, których pilnuje, zabierze. Uważano nieraz, że wtedy słyszeć się dawał w piecu lub za piecem śmiech szyderski.

Siwy Boruta, kiedy pił, a pił nie lada, bo najtężsi bracia piskorze nie mogli go przepić, zawsze pierwszą szklankę wypijał za zdrowie diabła Boruty, a słyszano odgłos zaraz gruby, przeciągły: dziękuję!

Siwy Boruta miał dużo pieniędzy, ale wkrótce w hulance roztrwonił, postanowił przeto dostać się do skarbów i wziąć z parę mieszków złota od swego miłego brata, jak nazywał diabła Borutę.

O samej północy, zapaliwszy latarnię, zuchwały szlachcic ufając swojej sile i szabli, poszedł do lochów. Wyostrzoną demeszkę trzymał wydobytą z pochew pod pachą, a latarnią rozświecał ciemnotę dookoła panującą. Ze dwie godziny chodził po zakrętach, nareszcie wybiwszy drzwi jedne, ukryte w murze, ujrzał skarby, a w kącie, na bryle złota, siedział sam Boruta w postaci sowy z iskrzącymi oczyma.



Zbladł i zadrżał na ten widok zuchwały szlachcic, spocił się potężnie ze strachu, po chwili, przyszedłszy do siebie, wyrzekł z cicha, z ukłonem i pokorą:

- Mnie wielce miłościwemu panu bratu kłaniam uniżenie!

Sowa kiwnęła głową, co rozweseliło nieco Siwego Borutę. Ukłoniwszy się raz jeszcze, zaczął wypełniać siwej kapoty kieszenie i mieszki, które przyniósł, złotem i srebrem. Tak je obładował, że zaledwie mógł się obrócić.

Już świtać zaczęło, a szlachcic nie przestawał ściągać złota, w ostatku, nie mając go gdzie włożyć, począł w gębę sypać, a że miał niemałą, nasypał dosyć, i znowu ukłoniwszy się stróżowi, wyszedł z lochu. Zaledwie stanął na progu, kiedy drzwi się same zatrzasnęły i ucięły mu całą piętę.

Kulejąc a krwią znacząc ślady kroków swoich, przeładowany skarbami, dobywając ostatki siły tak dawniej głośnej, ledwo doszedł do domostwa.

Upuścił na podłogę złoto i srebro, wypluł z napchanej gęby, a sam padł wysilony i słaby. Odtąd miał dużo pieniędzy, ale siłę stracił i zdrowie. Przestękał całe życie, i gdy w kłótni o miedzę wyzwał sąsiada, ten, którego dawniej jednym palcem obalał Siwy Boruta, pokonał bogacza i zabił.

Domostwo jego pustkami zostało, nikt zamieszkać nie chciał, bo sam diabeł Boruta często przesiadywał w starej wierzbie, co na podwórzu rosła, odwiedzał izbę i alkierz, pozostałe skarby przenosząc na powrót do zamku łęczyckiego.

Diabeł Boruta

BORUTA

W dawnych czasach wielką rolę w życiu ludzi odgrywał niewątpliwie diabeł. Dowodem - jednym z wielu - ilość nazw, które w ciągu wieków wymyślono na oznaczenie tego przedstawiciela piekieł. Spróbujmy je wyliczyć: diabeł, szatan, czart, duch ciemności, strącony anioł, lucyper, bies, piekielnik, pokuśnik, czarny, rokita, licho, zły, kusy, Boruta, Mefistofel, demon, Asmodeusz - a może nawet jeszcze inne, zachowane w różnych gwarach lokalnych. Tylu synonimów nie ma chyba żadne inne pojęcie w naszym języku.

Język żywy przechowuje wiele pojęć, które dla współczesnych mają już tylko znaczenie symboliczne. Przykładem tego jest właśnie diabeł. Dawniej było inaczej. Zły duch był wszędzie. Był rzeczywistością, postrachem, groźbą. "Niech się temu nikt nie dziwi, bo z diabłami rzecz nie lada!".

Szatan potrafił wszędzie się wśliznąć jak wąż, jak mysz, jak czerw, a czasem wejść otwarcie, śmiało i sięgnąć po swą zdobycz.

Tak było z Twardowskim, który już w młodości zaprzedał się diabłom i miał w nich do pewnego czasu wyrękę. Tu nawiasowo warto wspomnieć, że Twardowski nosił imię Piotr, o czym nie wszyscy wiedzą. Jeszcze do dzisiaj słyszy się takie określenia: "piekielny Pietrek", "piekielny Piotruś", "czarny Piotruś" - to właśnie od czasów Twardowskiego.

Diabły były różne: niemieckie, francuskie, polskie i międzynarodowe. Były zdolne opętać każdego. Nawet - o zgrozo! - osoby duchowne. Mogły wejść w każdego człowieka; a także w zwierzę. Te metamorfozy pociągały za sobą poważne konsekwencje.

Typem polskiego diabła był Boruta. Nie zajmował się drobnymi szachrajstwami. Boruta to diabeł poważny. O ile nie przebywał w Pińczowie, gdzie karawany kupieckie zwodził i wciągał w bezdenne bagna, siedział w Krakowie, w lochach piwnicznych pałacu "Krzysztofory". Tu miał swój skarbiec najważniejszy, którego strzegł.

Piwnice w Krzysztoforach były i są ogromne. Dawniej jeszcze większe, ciągnęły się pod Rynkiem, a stąd tajemnicze, wąskie przesmyki prowadziły aż pod Wawel, a może nawet do Smoczej Jamy i Wisły.

Boruta, jak powiedziano, lubił wody, moczary i skarby, a że w Krakowie i wokół miasta bagien było niemało i ludzi zamożnych także - upodobał sobie nasz gród.

Razu pewnego w Krzysztoforach odbywał się bal, a raczej trzydniowa, magnacka uczta weselna w gronie trzystu zaproszonych gości; nie licząc tych, co się przyłączyli po drodze, gdy orszak weselny z kościoła Mariackiego kroczył do Krzysztoforów po wyłożonym przez Rynek szkarłatnym suknie. Czwartego dnia, po zabawie, służba czyniła w pałacu porządek. Znoszono do piwnic opróżnione beczki i gąsiory. Oświecał drogę Błażej, zwany Łakomy, ze wsi Marcyporęba, niedawna zgodzony do służby. Raptem, jakby wiatr powiał chłodny, pochodnia w ręce Błażeja zgasła. Idący za nim parobek zaklął, cisnął pustą beczkę i zawrócił. Błażej został sam. Odłożył zgaszoną pochodnię, szuka krzesiwa - nie znajduje. Aż tu z głębi jakby odblask światła uderza na przeciwległy mur. Idzie w tym kierunku coraz pewniej, aż wchodzi w krąg jasności tak mocnej, że oczy mruży. Na środku wielkiej sklepionej sali stoi stół, a na nim worki dukatów i rozsypane wokół migotliwe złoto. Za stołem szlachcic z pańska ubrany liczy pieniądze.

Błażej Łakomy zrazu mniemał, że to jakiś możny pan zawieruszył się w czasie zabawy aż do piwnicy. Zdumiał i przeraził go ogrom złota - gębę otwarł z podziwu. Nieznajomy podciągnął brew w górę, spojrzał, ale liczenia nie przerywa. Łakomy słyszy wyraźnie: sto tysięcy dziesięć, sto tysięcy dziewięć, sto..sięcy siedem...

- Tyla pieniędzy! Tyla pieniędzy! - dziwuje się Błażej. - Ale cóż to u diabła! - zaklął. - Do tyłu pan liczy czy jak?

Skoro tylko padło przekleństwo, pan kopnął w stół, że podskoczyły góry złota. Podniósł złe oczy na pachołka.

- Zmyliłeś mi rachunek! - oznajmił. - Czy wiesz, że wzywać mnie na darmo nie wolno?! - spytał surowo. Przysunął się bliżej.

Teraz dopiero Błażej Łakomy poznał, że to diabeł. Nieznajomy miał tylko jeden but - piękną żółtą cholewę, druga noga kusa, z kopytem czarnym jak u karego konia, mocno w pęcinie obrośnięta.

Łakomego strach zdjął, począł się sumitować, przepraszać. Boruta milczał, jeno ogonem, jak u krowy, jął kręcić niczym kot; któremu coś się nie widzi. Wreszcie rzekł:

- Tak przez trzy dni hulaliście na górze; że mi wory z pieniędzmi podskakiwały. Niektóre, że stare, popękały. Trza mi od nowa liczyć wszystko! Masz! - cisnął mu mieszek pękaty - i nie gadaj nikomu, coś tu widział!



Błażej wyciągnął obie ręce, ale mieszek, snadź zetlały, pękł w powietrzu - rozleciały się pieniądze jak ptaki. Błażej zdołał schwycić zaledwie trzy złote monety, a tu nagle światło zgasło. Uczynił się swąd i chłód. Posłyszał brzęk i łoskot. Trzymając dukaty w zaciśniętej garści, cofał się szukając wyjścia. Włos mu się jeżył na głowie. Że zaciśniętą pięścią trudno macać po ścianach w zupełnej ciemności, włożył pieniądze za pazuchę i chciał ruszyć raźniej. Wtem świeczki mu stanęły w oczach, a potem ciemność paląca...

Dopiero na drugi dzień parobcy znaleźli Błażeja z guzem na głowie dużym jak włoski orzech w łupinie.

- Gdzieś był? Coś robił, u biesa!

Błażej Łakomy oprzytomniał, palec położył na gębie:

- Cyyyt! Co było, to było! Gadać nie wolno!

- Czemu nie wolno? Przecieżeś w kuchni, nie na pańskich pokojach. Zgłupiał chłop, zgłupiał. Diabeł go opętał!

Błażej sięgnął za pazuchę, zmacał pieniądze. Nic nie odpowiedział. Wydrapał się na swoje wyrko nad stajnią i spał przez trzy dni i trzy noce. Gdy przyszedł do siebie, że go paliła ciekawość i łakomstwo, wypił ukradkiem flaszkę wina, wziął na odwagę i poszedł do lochu. Przeszedł siedem sal i siedem wąskich, krętych korytarzy. Trafił na stare miejsce. Boruta przyjął go grzecznie.

- Żeś nic nie gadał, nagroda ci się należy - i podał mu sakiewkę. - Idź do domu. Tu już nie wracaj, rozumiesz?! Masz więcej niż za pańską służbę do końca żywota.

Łakomy wrócił szczęśliwie, pieniądze schował pod siennik. Na drugi dzień wyjął je, obejrzał, przeliczył, wreszcie wziął jednego dukata i zaprosił kolegów do szynku. Z wyrachowania to uczynił: "Przecie tak łatwo poszło, że nad podziw... A gdybyż tak iść jeszcze raz... w kompanii... Dyć Boruta złota ma dużo... A znowu diabeł nie taki straszny, jak to gadają!"

Gdy podpił, dopuścił do tajemnicy dwóch pachołków i poszli rychło w trójkę. Błażej prowadził. Zaraz na początku drogi pochodnie, stoczki zapasowe im pogasły, beczki zagrodziły drogę. Gdy przystanęli i jęli krzesać ogień, rozległo się w głębi takie diabelskie dudnienie; że cisnęli wszystko. Uciekli.

Przez pewien czas zaniechali dalszych wypraw. Poznali wesołe dziewczęta i rychło całe oszczędności wydali, a potem Błażej - nie darmo przecież zwał się Łakomy - sięgnął po swe (Borutowe) złoto. Kompanów przybywało, niebawem pieniądze zniknęły bez śladu, Teraz już nie pozostawało im nic innego, jak z wolą czy bez woli Boruty zdobyć nowe pieniądze.

Mając już niejakie doświadczenie, przygotowali się odpowiednio. Poszli rano do kruchty klasztornej i skropili się mocno święconą wodą, a nadto nabyli od braci szkaplerze i święconą kredę. Tak zabezpieczeni, z tęgimi kłonicami w dłoniach - ruszyli. Zapowiadało się tym razem dobrze. Pochodnie i stoczki gasły wprawdzie, ale mieli oszkloną latarnię, ta, acz knot syczał i skwierczał, świeciła. Krzesali też natychmiast ogień i zapalali pochodnie na nowo. Szli długo. Otwierały się przed nimi coraz to nowe sklepione sale, niektóre pięknie malowane, i wąskie, kręte korytarze. Wreszcie błysnęło światło. Przyśpieszyli kroku. Błażej szedł przodem i niebawem znalazł się w znanej sobie sali. Parobcy drżąc ze strachu stanęli za nim. Boruta, jak zwykle, liczył pieniądze rozłożone na stole.

- Wiem, po coście przyszli - rzekł. - Potrzeba wam pieniędzy na wszeteczne zabawy. Ja, diabeł, nie będę wam w tym przeszkadzał! - I roześmiał się takim chichotem, że mróz przeszedł im po kościach. Długo śmiał się, aż dudniły sklepienia. Wreszcie ozwał się: - Bierzcie złota, ile chcecie!

Skoczyli ku stołowi, ale - o dziwo! - dukaty, jak żywe, wymykały się im z rąk, toczyły się po stole i ziemi, uciekały. Parobcy biegali za nimi bez skutku. Wreszcie zziajani, bezradni stanęli. Boruta chichotał i rechotał na przemian. Aż się za boki ujął z uciechy.

- Chcecie diabelskie dukaty brać - rzekł wreszcie - a wyszliście z kościelnej kruchty... Jakże to? Odrzućcie poświęcane odzienie. - Strach ich zdjął, ale żądza złota była przemożna. Odrzucili kapoty, koszule, buty. - A kreda święcona w kieszeniach, a szkaplerze! - stawiał żądania Boruta. Odrzucili wszystko. Stanęli nago. Drżeli z zimna i lęku, a przecie ręce ich wyciągały się ku złotu, oczy pałały.

- Teraz bierzcie! Nie uciekną - powiedział Boruta.

Rzucili się w przód. Chwytali złoto w garści łapczywie, więcej znacznie, niż mogli go utrzymać. Chwytali w palce od nóg, te jednak nie były im posłuszne. Przepychali się, potrącali, choć złota było mnóstwo. Nagarniali całe sterty, które próbowali przesuwać, przetaczać ku wyjściu... Aby najwięcej, jak najwięcej! Boruta patrzał na nich i śmiał się, ale jakby z rosnącą odrazą. Wreszcie, za przykładem Błażeja, jęli dukaty w gęby brać, dławiąc się i rzygając złotem. Wtedy Boruta wstał, zaśmiał się raz jeszcze, ale tak, że zatrzęsły się sklepienia. Uniósł oburącz stół i cisnął nim o ziemię.

Tynk się posypał z murów, z trzaskiem poczęły pękać sklepienia. Kamienie i cegły z hukiem osunęły się w dół.

Długo szukano Błażeja i jego towarzyszy. Nie znaleziono ich nigdy. Wszelki ślad po nich zaginął.

W dniu, w którym zniknęli, przerażenie ogarnęło mieszkańców Krakowa. W samo południe bowiem odczuli silny wstrząs podziemny, szczególnie w śródmieściu. Zakołysała się wieża ratuszowa, pękły jej ściany. Jeszcze silniej ucierpiał sam Ratusz. Na szczęście nie było ofiar w ludziach, ale gmach popadł w ruinę i mimo wielu prób, by go ratować, nie było to już możliwe.

Wieże ratuszową wzmocniono, szczególnie od wewnątrz, murując nowe ściany, przyległe do starych. Założono też nowe stropy poniżej dawnych. W ten sposób wieżę upchano murem jak kukłę i w takim stanie dotrwała do naszych czasów.

Piwnice krzysztoforskie - które kiedyś sięgały aż pod Wawel - i dziś jeszcze imponują wielkością (są udostępnione, oczyszczone, ogrzane, służą jako miejsce wystaw i spotkań z artystami). Ale to tylko drobna część tych, w których panował i skarbów strzegł polski diabeł Boruta.

Boruta


Do dziś dnia pod ruinami łęczyckiego zamku żyje Boruta - najsławniejszy diabeł polski. Dawniej często widywano go, jak obchodzi swoje włości. Teraz pewnie zestarzał się, bo coraz rzadziej opuszcza podziemia. Siedzi w lochach i strzeże czartowskiego złota. Niejeden po nie rękę wyciągał i niejeden z wyprawy do łęczyckich piwnic nie wrócił. Ale był ktoś, kto się z Borutą oko w oko spotkał i przeżył...

Mieszkał kiedyś w pobliżu zamku szlachcic z takich, co to niczego się nie boją. Nikt się z nim ani na szable, ani na kielichy zmierzyć nie mógł, bo szermierzem był znakomitym, a wypić potrafił więcej niż inni. Sąsiedzi powiadali, że musi to być jakaś diabelska sprawka i zaczęli szlachcica Borutą przezywać. Pochlebiało mu to, a że fantazję miał nie lada - pierwszym kielichem zdrowie czarta Boruty - brata swojego, jak mawiał, wypijał. Kompanom zdawało się, że słyszą głos niski, krew w żyłach mrożący, który zaraz "Dziękuję!" odpowiadał. Ale może to zwidy były.

Miał ów szlachcie konia, którego mu cała okolica zazdrościła: szybkiego i mądrego - w bitwie taki najlepszy. Zmówili się kiedyś panowie bracia i tak w karczmie dumnego szlachcica zagadywać poczęli, że na koniec zakład stanął: albo zarozumiały jegomość czartowskie złoto z zaniku wyniesie, albo rumaka odda. Szlachcic tylko wąsa podkręcił i do czartowskiego skarbca pognał. Odgrażał się jeszcze, że Borucie kark skręci i wszystkie zmory z podziemi wygna.

Północ biła, gdy przed wejściem do piwnic stanął. Tu dopiero strach go ogarnął, ale zaraz otrząsnął się, ścisnął w ręku szablę niezawodną i śmiało w głąb lochów ruszył. Nikt mu na drodze nie stanął - najmniejsze widmo, najmarniejszy duch. Coraz też szybciej i pewniej szedł przed siebie krętym korytarzem, aż stanął w komnacie po brzegi wypełnionej złotem i klejnotami. Na środku stało ozdobne krzesło, które zajmował szlachcic jakiś. Kontusz miał z cennego złotogłowiu uszyty, a na głowie czapkę wielkim diamentem ozdobioną. Skłonił się przed nim nasz śmiałek, ale za nisko karku nie zgiął.

- Witam waszmości - odkłonił się tajemniczy strażnik. - Kim waćpan jesteś?

- Boruta. A waćpan?

- I ja Boruta, ale żebym w waszmości krewnego miał, nie pamiętam.
Diabeł Boruta, ilustracja Andrzeja Fonfary


Teraz dopiero szlachcic spostrzegł wystające spod czapki rogi, ogon czartowski przez poręcz krzesła przewieszony, diabelskie kopyto i szponiaste paznokcie gospodarza. Nie uciekł jednak, tylko niżej nieco pochylił głowę.

- Po złoto moje waćpan przyszedłeś? - zagadał diabeł.

- Wszystkiego nie wezmę.

- Skromnyś - zaśmiał się Boruta, aż śmiałka ciarki przeszły. - I odważny. Weź ile chcesz, panie bracie, a później się napijemy.

Ośmielony szlachcie pewny, że nawet czart nie śmie mu się sprzeciwić i za przyjaciela mieć pragnie - worki zaraz, co w kącie leżały, złotem i szlachetnymi kamieniami napełniać zaczął. Kieszenie też sobie monetami i pierścieniami napchał. W pół godziny był gotów. Boruta, który się tej krzątaninie z uśmiechem przyglądał - kielich mu podał.

- Zdrowie waćpana! - wzniósł toast szlachcic i duszkiem wychylił naczynie. Zachwiały się ściany lochów, zahuczały sowy, zakotłowały nietoperze. Zdawało się śmiałkowi, że niskie, mrożące krew w żyłach "Dziękuję!" słyszy, a potem z osłupienia wyrwany, do ucieczki się rzucił. Worki ze złotem ledwo zdążył porwać. Tłum zmor i upiorów po piętach mu deptał. Szczęściem, kur zapiał. Zniknęło wszystko. Spostrzegł szlachcic, że na progu karczmy siedzi, do worków z czartowskim skarbem się tuli. A jednak udało się! Przechytrzył diabła! Dźwignął swoje bogactwo, do izby, między panów braci, wszedł i wąsa dumnie pokręcił. Nic nie powiedział, tylko wór otworzył i, co w nim było, na stół sypie. Ale nie złoto to, nie monety i cenne klejnoty. Kamienie szare, polne na deski heblowane spadają. W drugim worze takie same kamienie. I w kieszeniach. Wykpiła sąsiada brać szlachecka - i poważanie stracił, i konia.

Mało kto się do niego odtąd w karczmie przysiadał, a ci co z nim pili powiadali, że nadal zdrowie diabła Boruty wznosił, ale go już bratem swoim nie śmiał nazywać i nisko głowę chylił spełniając toast. Nie dziękował mu już czart głosem niskim, przejmującym. Czasem tylko puszczyk się zaśmiał albo wrona zakrakała. Mówili też, że kto raz z czartem zadarł - tego nic nie uratuje. Jakoż w rok później szlachcic nie wrócił z polowania i nikt nie wiedział, co się z nim stało. Ludzie opowiadają sobie, że w kruka zamieniony, śmiałków chcących się do łęczyckich lochów wedrzeć, odstrasza. Ale może to tylko bajdy.

Słoń Trąblski

Był sobie słoń wielki - jak słoń.
Zwał się ten słoń Tomasz Trąbalski.
Wszystko, co miał, było jak słoń!
Lecz straszny był Zapominalski.

Słoniową miał głowę i nogi słoniowe,
I kły z prawdziwej kości słoniowej,
I trąbę, którą wspaniale kręcił,
Wszystko słoniowe - oprócz pamięci.

Zaprosił kolegów słoni na karty
Na wpół do czwartej.
Przychodzą - ryczą: Dzień dobry, kolego!
Nikt nie odpowiada,
Nie ma Trąbalskiego.
Zapomniał! Wyszedł!

Miał przyjść do państwa Krokodylów
Na filiżankę wody z Nilu:
Zapomniał! Nie przyszedł!

Ma on chłopczyka i dziewczynkę,
Miłego słonika i śliczną słoninkę.
Bardzo kocha te swoje słonięta,
Ale ich imion nie pamięta.
Synek nazywa się Biały Ząbek,
A ojciec woła: Trąbek! Bombek!
Córeczce na imię po prostu Kachna,
A ojciec woła: Grubachna! Wielgachna!

Nawet gdy własne imię wymawia,
Gdy się na przykład komuś przedstawia,
Często się myli Tomasz Trąbalski
I mówi: Jestem Tobiasz Bimbalski.

Żonę ma taką - jakby sześć żon miał!
(Imię jej: Bania, ale zapomniał),
No i ta żona kiedyś powiada:
Idź do doktora, niechaj cię zbada,
Niech cię wyleczy na stare lata!

Więc zaraz poszedł - do adwokata.
Potem do szewca i rejenta.
I wszędzie mówi, że nie pamięta!

Dobrze wiedziałem, lecz zapomniałem,
Może kto z panów wie czego chciałem?

Błąka się, krąży, jest coraz później,
Aż do kowala trafił, do kuźni.
Ten chciał go podkuć, więc oprzytomniał,
Przypomniał sobie to co zapomniał!

Kowal go zbadał, miechem podmuchał,
Zajrzał do gardła, zajrzał do ucha,
Potem opukał młotem kowalskim
I mówi: Wiem już, panie Trąbalski!
Co dzień na głowę wody kubełek
oraz na trąbie zrobić supełek.
I chlust go wodą! Sekundę trwało
I w supeł związał trąbę wspaniałą!

Pędem poleciał Tomasz do domu.
Żona w krzyk: Co to?! - Nie mów nikomu!
To dla pamięci! - O czym? - No ... chciałem...
- Co chciałeś? - Nie wiem! Już zapomniałem!

czwartek, 10 września 2009

Sinobrody

         Był sobie raz pan na wielu zamkach. Miał je po wsiach i miastach. Miał też srebrne i złote zastawy, sprzęty kryte złotogłowiem i szczerozłote karoce. Ale na nieszczęście miał też - siną brodę. Szpeciła go wielce i dawała pozór tak srogi, że wszystkie panie i panny umykały przed nim ze strachu.
Jedna z jego sąsiadek, dama szlachetnego rodu, miała dwie córki - obie skończone piękności. Sinobrody poprosił o rękę jednej z nich, zostawiając wybór matce, którą chciałaby oddać mu za żonę. Żadna z córek nie życzyła sobie tego i odrzekały się go wzajem. Żadna bowiem nie była skłonna zostać żoną jegomości z siną brodą. Odstręczało je bardziej jeszcze, że był on wprzódy wielokrotnie żonaty, a nikt nie wiedział, co się z jego żonami stało.
Sinobrody, chcąc się lepiej poznajomić z pannami, powiózł je wraz z matką, trzema czy czterema najbliższymi przyjaciółkami i kilkoma młodymi sąsiadami do jednego ze swych wiejskich dworów. Bawiono tam cały tydzień. Cały też tydzień trwały nieustanne przejażdżki, wyprawy myśliwskie, połowy, nieustanne tańce, festyny, podwieczorki. Nikt się nie kładł spać, bo całe noce upływały na figlach, które sobie wzajemnie płatano. Jednym słowem, wszystko układało się tak pięknie, aż wreszcie młodsza siostra zauważyła, że gospodarz nie ma tak bardzo sinej brody i że to pan wielce uprzejmy i elegancki.
Gdy wrócono do miasta, wkrótce odbył się ślub.
Minął miesiąc. Sinobrody oznajmił żonie, że musi wyjechać na wieś co najmniej na sześć tygodni w bardzo ważnej sprawie. Prosi ją więc, by sobie rozrywkami umilała czas jego nieobecności. Niech zaprosi do siebie przyjaciółki, niech je zabierze do któregoś z wiejskich dworów, jeśli jej przyjdzie ochota. Niech sobie niczego nie żałuje.
- A oto - powiedział wreszcie - klucze. Od dwóch komór, gdzie są sprzęty, i klucz, na który zamykam moje złote zastawy. Oto klucze od skarbca, gdzie trzymam złote i srebrne talary. I klucze od skrzyni z klejnotami. Oto wreszcie klucz otwierający wszystkie komnaty. Co się zaś tyczy tego maluśkiego kluczyka - otwiera on pokój przy końcu długiego ganku na parterze. Wolno ci otwierać wszystkie komnaty i do wszystkich wchodzić, lecz do tego pokoju - wchodzić ci nie pozwalam. Zabraniam ci tego srogo! A jeślibyś się ważyła pokój otworzyć, wpadnę w taki gniew, że możesz spodziewać się po mnie wszystkiego.
Żona przyrzekła szanować mężowskie polecenia, a Sinobrody uściskał ją, wsiadł do karocy i odjechał.
Sąsiadki i przyjaciółki żony tak były ciekawe wszystkich jej domowych bogactw, że zaraz wybrały się w odwiedziny, nie czekając nawet zaprosin. Do tej pory nie śmiały tego uczynić z powodu obecności męża, gdyż lękały się jego sinej brody.
Oczywiście, jęły zaraz przebiegać komnaty, pokoje, szatnie jedne piękniejsze od drugich. Wbiegły i do komór ze sprzętami, gdzie nie mogły się nachwalić nieprzebranego mnóstwa i piękności tkanin, łóż, kanapek, najwspanialszych świeczników oraz oprawnych w kryształ, srebro, złoto zwierciadeł, w których mogły się przejrzeć od stóp do głów. Nieustannie i bez miary zachwycały się wszystkim, zazdroszcząc szczęścia przyjaciółce. Jej jednak wcale nie bawiło oglądanie tych bogactw. Niecierpliwiła się, bo chciała czym prędzej otworzyć pokój na parterze. Tak ją ciekawość paliła, że nie bacząc na grzeczność względem gości, zbiegła po tajemnych schodach na dół, prędko, o mało nie skręciwszy ze trzy razy karku.
Dobiegła do drzwi i zatrzymała się przed nimi chwilę, rozmyślając o nakazie mężowskim i o niebezpieczeństwie, na jakie się przez nieposłuszeństwo naraża. Ale pokusa była zbyt silna, by jej nie ulec. Wzięła maluśki kluczyk do ręki i drżąc otworzyła drzwi pokoju.
W pierwszej chwili nie dojrzała nic, gdyż okna były zamknięte. Lecz po chwili spostrzegła, że całą posadzkę pokrywa skrzepła krew, w której odbijają się martwe ciała przywiązanych do ścian kilkunastu kobiet. Były to żony Sinobrodego, które poślubił i jedną po drugiej pozarzynał.
Nieszczęsna o mało sama nie umarła ze strachu i upuściła klucz, który wyjęła z zatrzasku.
Gdy nieco zebrała myśli, podniosła klucz, zamknęła za sobą drzwi i poszła do swojej komnaty. Chciała jakoś przyjść do siebie, ale nie mogła uładzić myśli: nazbyt była poruszona. Spostrzegła też, że krew splamiła klucz od pokoju. Jęła więc wycierać go. Krew jednak nie ustępowała. Daremnie myła klucz, a nawet tarła go piaskiem i gliną. Krew nie schodziła. Klucz był zaczarowany i nie sposób było całkiem go oczyścić. Gdy usunęła krew z jednej strony - występowała z drugiej.
Sinobrody powrócił z podróży już tego wieczoru, gdyż dowiedział się z listów, które otrzymał w drodze, że sprawa, dla której wyruszył, pomyślnie się zakończyła. Jego żona czyniła, co mogła, aby mu okazać, że bardzo jest uradowana z jego powrotu.
Nazajutrz Sinobrody poprosił, by mu zwróciła klucze. Oddała je, lecz tak drżącą ręką, że Sinobrody odgadł bez trudu, co jej się przydarzyło.
- Co się stało - zapytał - że nie ma tu klucza od pokoju na parterze?
- Pewno zostawiłam go w mojej komnacie, na piętrze.
- Nie omieszkajże oddać mi go niebawem.
Po takich i owakich wykrętach trzeba było jednak przynieść klucz. Sinobrody spojrzał nań i powiada:
- Dlaczego ten klucz jest splamiony krwią?
- Nie wiem - odrzekła nieboraczka blada jak śmierć.
- Nie wie pani? - powtórzył z przekąsem Sinobrody. Ale ja dobrze wiem! Chciała pani -wejść do pokoju na parterze. Pięknie! Wejdzie więc pani i zajmie miejsce wśród tych dam, które pani tam widziała.
Żona padła z płaczem do nóg małżonka, prosząc o przebaczenie i szczerze żałując swego nieposłuszeństwa. Wzruszyłaby skałę - była tak piękna, tak smutna. Lecz Sinobrody miał serce twardsze niźli skała.
- Nie ma co, proszę pani - powiada. - Musi pani umrzeć! I to zaraz!
- Skoro muszę umrzeć - odparła patrząc nań oczami we łzach - proszę o czas na modlitwę.
- Daję pani kwadrans czasu - odrzekł Sinobrody. - Ani chwili więcej.
Gdy żona została sama, przywołała siostrę i powiedziała:
- Siostro Anno (tak było siostrze na imię), siostro Anno, wejdź, proszę, na szczyt wieży i spójrz, czy nie przybywają nasi bracia. Przyrzekli bowiem, że mnie dziś odwiedzą. A gdy ich ujrzysz - daj im znak, by się pospieszyli.
Siostra Anna weszła na szczyt wieży, a udręczona nieboga wołała do niej co chwilę:
- Anno, siostro Anno, czy nic nie widzisz na drodze? A siostra Anna odpowiadała:
- Nie widzę nic. Tylko pył słońca drży nad ziemią, tylko trawy się zielenią.
Tymczasem Sinobrody, trzymając kordelas w garści, krzyczał z całych sił:
- Schodź no, pani, do mnie albo ja po panią przyjdę!
- Jeszcze chwilkę, jeśli łaska - odpowiadała żona. I nawoływała niegłośno:
- Anno, siostro Anno, czy nic nie widzisz na drodze? A siostra Anna odpowiadała:
- Nie widzę nic. Tylko pył drży nad ziemią w słońcu, tylko trawy się zielenią.
- Schodź no, do licha! - krzyczał Sinobrody. - Schodź albo ja po ciebie przyjdę.
- Już idę - odpowiadała żona. I wciąż nawoływała niegłośno:
- Anno, siostro Anno, czy nic nie widzisz na drodze?
- Widzę wielką kurzawę, która się przybliża. - Czy to jadą bracia?
- Niestety, siostro. To stado baranów.
- Czy zejdziesz nareszcie? - krzyczał Sinobrody.
- Jeszcze małą chwilkę proszę - odpowiadała żona i nawoływała niegłośno:
- Anno, siostro Anno, czy nic nie widzisz na drodze?
- Widzę dwóch jeźdźców, którzy ku nam pędzą. Ale są jeszcze daleko.
- Bogu dzięki! - krzyknęła po chwili. - Tak, to bracia! Daję im znak, by się pospieszyli.
Sinobrody tymczasem jął krzyczeć tak głośno, aż trząsł się cały dwór.
Nieszczęsna żona zeszła do niego i spłakana, roztargana upadła mu do nóg.
- Nic to wszystko nie pomoże - rzekł Sinobrody. - Trzeba umierać, moja pani!
Po czym jedną ręką chwycił ją za włosy, a w drugiej uniósł kordelas, by jej uciąć głowę. Nieboga odwróciła się ku niemu i patrząc gasnącym wzrokiem, prosiła o chwilę zwłoki, by mogła się skupić.
- Nie! Nie! - krzyknął Sinobrody. - Lepiej od razu poleć duszę Bogu, bo... - i uniósł ramię.
W tejże chwili ktoś uderzył w drzwi z taką siłą, że Sinobrody powstrzymał cios. Drzwi rozwarły się i wpadło dwóch kawalerów, biegnąc wprost na Sinobrodego z wyciągniętymi szpadami w rękach. Sinobrody poznał braci swojej żony: dragona i muszkietera. Wymknął się im z rąk. Lecz bracia popędzili za nim, następując mu na pięty, i dopadli go, nim wybiegł na ganek. Przekłuli go szpadami na wskroś i Sinobrody wyzionął ducha.
Biedna siostra była na wpół żywa z trwogi i nie miała nawet sił, by powstać i powitać braci.
Jako że Sinobrody nie pozostawił spadkobierców, żona została panią całej jego fortuny. Jedną jej część przeznaczyła na posag dla siostry Anny, którą wydała za młodego zakochanego szlachcica. Drugą część przeznaczyła na kupno rang kapitańskich dla swych dwóch braci, a z reszty wyposażyła się sama i poślubiła zacnego jegomościa, przy którym zapomniała rychło o awanturach z Sinobrodym.
Morał
Ciekawość urok ma - ni słowa,
lecz często trzeba jej żałować.
Przykładów krocie na to mamy.
Znika - gdy ją nasycić wreszcie a drogo za nią płacą damy.
Morał
Gdy masz oleju nieco w głowie
i dzieje świata znasz zwodnicze,
tę opowiastkę w bajki wliczysz,
jest ona starą bajką bowiem.
Dziś - mąż tak się nie będzie srożył
ni takich żądań nie przedłoży,
choć wrze zazdrością, choć się złości,
bo - pod pantoflem tkwi jejmości.
Więc trudno poznać, kto przewodzi,
po takiej czy owakiej brodzie.

Imbryk

Był sobie pewnego razu imbryk do herbaty, dumny z porcelany, z której był zrobiony, dumny ze swej wysmukłej szyi i z dużego ucha. Miał on szyję z przodu, ucho z tyłu i o tym wciąż mówił; nie mówił zaś nigdy o swej pokrywce, która była stłuczona i sklejona, co było wielkim brakiem, a niechętnie mówi się o swych brakach, inni to przecież robią za nas. Filiżanki, garnuszek do śmietanki i cukiernica, cały serwis do herbaty - całe to towarzystwo zwracało uwagę na pęknięcie pokrywki i rozmawiali o tym więcej niż o pięknym uchu i niezwykłej szyi; imbryk do herbaty wiedział o tym dobrze.

- Znam ich! - mówił sam do siebie. - Znam także dobrze moje wady i uznaję je, na tym właśnie polega moja pokora i skromność; wszyscy mamy wady, ale posiadamy także i zalety.

Filiżanki mają uszka, cukiernica ma pokrywkę, a ja mam jedno i drugie, i jeszcze w dodatku coś z przodu, czego oni nie posiadają - szyję, która sprawia, że jestem królem stołu.

Cukiernicy i garnuszkowi do śmietanki przypadło w udziale być służebnymi dobrego smaku, ale ja jestem tym szczodrym władcą, rozdaję błogosławieństwo łaknącej ludzkości; w moich wnętrznościach chińskie listeczki rozpuszczają się w gotowanej, pozbawionej smaku wodzie.

Wszystko to mówił imbryk, kiedy był beztroski i młody. Stał na nakrytym stole, podnosiła go w górę delikatna rączka; ale delikatna rączka okazała się niezręczna, imbryk upadł na ziemię, szyjka się stłukła, stłukło się ucho, o pokrywce nie ma co gadać, dość się już o niej mówiło.

Imbryk leżał zemdlony na podłodze, wrzątek wyciekał z niego. Spotkał go ciężki cios, ale najsmutniejsze było to, że śmieli się z niego, a nie z niezręcznej dłoni, która go upuściła na ziemię.

- Nigdy nie będę się mógł pozbyć tego wspomnienia! - mówił imbryk później, opowiadając dzieje swego życia. - Nazwali mnie inwalidą, postawili w kącie, a na drugi dzień podarowali kobiecie, która żebrała o łyżkę skromnej strawy; zszedłem do rzędu nędzarzy, stałem bez użytku w kącie; ale kiedy tak stałem, zaczęło się dla mnie lepsze życie; jest się czymś jednym, a nagle staje się zupełnie czymś innym. Napełniono mnie ziemią; dla imbryka znaczy to samo co pogrzeb, lecz do ziemi włożono cebulkę kwiatu, kto ją tam włożył, kto mi ją podarował - nie wiem; ale był to dla mnie dar, wynagrodzenie za chińskie listeczki i wrzątek, za stłuczone ucho i szyję. Cebulka leżała w ziemi, leżała we mnie, stała się moim sercem, moim żywym sercem, a przecież nigdy przedtem nie miałem takiego serca. Wstąpiło we mnie życie i siły; puls bił, cebulka wypuściła pędy; można było pęknąć od rozsadzających uczuć i myśli; wyrósł z niej kwiat, patrzałem na niego, dźwigałem go; patrząc na jego piękno, sam zapomniałem o sobie; to prawdziwe błogosławieństwo zapomnieć przez innych o sobie. Kwiat nie dziękował mi za to, nie myślał o mnie; podziwiali go i chwalili. Byłem taki szczęśliwy, że jemu jest dobrze. Pewnego dnia usłyszałem, jak mówiono, że kwiat zasługuje na lepszą doniczkę. Rozbito mnie na dwoje; bolało to okropnie, ale kwiat dostał lepszą doniczkę, a mnie wyrzucono na podwórze, gdzie leżę jako stara skorupa - zostało mi jednak wspomnienie, którego nikt mi nie może wydrzeć.

Wróżki

Była sobie raz pewna wdowa. Miała ona dwie córki. Starsza - była to wykapana matka, zarówno z twarzy, jak i z usposobienia. Jedna i druga były tak nieuprzejme, tak zawsze odęte, że nie sposób było z nimi wytrzymać. Młodsza córka, istny obraz ojca - była miła i uprzejma, a ponadto - rzadkiej piękności dziewczyna. Że w ludziach podoba nam się najbardziej to, co nas samych przypomina, matka do głupoty kochała starszą córkę, niezwyczajny wstręt zaś czuła do młodszej. Kazała jej jadać w kuchni i pracować bez ustanku. Biedne dziewczątko musiało dwa razy dziennie wędrować do strumienia po wodę i przynosić pełny dzban. Gdy pewnego dnia młodsza córka stała nad brzegiem strumienia, ujrzała zbliżającą się kobiecinę, która podszedłszy poprosiła, aby dziewczyna dała jej się napić. - Napijcie się, matko - powiedziała piękna i wypłukawszy dzban, nabrała wody. Po czym podała dzban staruszce i podtrzymywała, gdy kobieta piła, aby miała w tym wygodę. Gdy staruszka zaspokoiła pragnienie, powiedziała: - Jesteś piękna, miła i uprzejma. Chcę więc cię czymś obdarzyć. A była to wróżka, która przybrała postać wieśniaczki, aby się przekonać o uprzejmości dziewczyny. - Oto, jaki dar ci przeznaczam - ciągnęła dalej wróżka. Za każdym razem, gdy z ust twych padnie słowo, razem z nim padnie kwiat lub klejnot. Gdy tylko piękna dziewczyna przestąpiła próg domu, matka jęła na nią fukać, że tak późno powraca znad strumienia. - Przebaczcie mi, matko - odrzekła nieboraczka. - Zmarudziłam. A gdy padły jej z ust te słowa, wraz z nimi padły dwie róże i dwa wielkie diamenty. - Co to takiego? - zawołała zdumiona matka. - Albo mi się w oczach ćmi, albo naprawdę diamenty padają z ust tej dziewczyny! Jak to się dzieje, moja córko? Pierwszy to raz nazwała ją swoją córką, a dziewczyna, sypiąc z ust diamentami, opowiedziała jej w prostocie ducha wszystko, co jej się przydarzyło. - No, no! A to dopiero! - wykrzyknęła matka. - Muszę posłać i drugą córkę nad ten strumień. Chodź no, Franusiu! Spójrz, co to pada z ust twojej siostry wraz z każdym jej słowem! Nie radowałabyś się to z takiego daru? Aby taki sam otrzymać - wystarczy pójść nad strumień i gdy ukaże się uboga kobiecina, dać jej uprzejmie napić się ze dzbana. - Jeszcze czego! - powiada na to gburowata dziewczyna. - Właśnie, że pójdziesz, bo ja ci każę! - fuknęła matka. I to nie zwlekając ani chwili! Ruszyła więc córka, ale naburmuszona. Wzięła z sobą najpiękniejszą srebrną flaszę z domowej zastawy. Nim jeszcze zbliżyła się do źródła, ujrzała wychodzącą z lasu okazale wystrojoną damę, która poprosiła ją o nieco wody, była bowiem bardzo spragniona. Była to ta sama wróżka, lecz tym razem przybrała postać i strój księżniczki, aby przekonać się o uprzejmości dziewczyny. - Albom tu przyszła po to! - powiada ta prostacko. - Akurat! Nie na to wzięłam z sobą tę srebrną flaszę, żeby pani z niej piła! Pij jejmość wprost ze źródła, jeśli ci sucho w gębie. - Bardzoś nieuprzejma - odpowiedziała wróżka bez urazy. - No cóż? Skoroś tak nieuczynna - oto mój dar dla ciebie: wraz z każdym słowem, które padnie z twoich ust, padnie z nich razem wąż lub ropucha. Gdy tylko matka ujrzała powracającą córkę, wykrzyknęła do niej: - No i co, moja droga? - Ano to, matko - odrzekła dziewczyna i z ust jej padły dwie żmije i dwie ropuchy. - Co widzę? O nieba! - wrzasnęła matka. - Ale to wina twojej siostry! Zapłaci mi za to! I skoczyła, by wytłuc biedną córkę. Ta umknęła przed nią szybko i uciekła do pobliskiego lasu. W lesie napotkał ją powracający z łowów syn królewski i zdumiony jej urodą, zapytał, co czyni tu sama i czemu płacze. - Biada mi, wasza wysokość, matka mnie z domu wygnała... - odrzekła, a syn królewski ujrzał, jak wraz ze słowami padło z jej ust pięć czy sześć pereł i tyleż diamentów. Zdziwiony zapytał, co to znaczy, a dziewczyna opowiedziała mu o swoich przygodach. Syn królewski rozkochał się w niej w mgnieniu oka i osądziwszy, że taki dar wróżek więcej jest wart niż najbogatsze wiano, zabrał dziewczynę na ojcowski zamek, gdzie ją poślubił. Co się tyczy siostry, to tak ją wszyscy znienawidzili, że nawet rodzona matka nie chciała jej widzieć na oczy i wygnała z domu. Nieszczęsna, daremnie szukając schronienia, skończyła żywot w ostępie leśnym. Sercami rządzą nierzadko talary i drogie kamienie. Lecz słówko uprzejme i gładkie w większej jest mocy i cenie. Uprzejmość - trudna to sztuka, lecz czasu na nią nie szkoda. Za nią cię spotka nagroda, choćbyś jej nawet nie szukał.

Bajka o róży


Zasadził dziadek RÓŻĘ w ogrodzie
Inny kwiat rosnąć w nim nie był godzien.
Wyrosła RÓŻA smukła i duża,
Gotowa wszystko wonią odurzać,
Okryta cała liści przepychem,
Zwieńczona ciemno-krwawym kielichem,
Co się do słońca wdzięcznie otworzył.
Dziadek w zachwycie rzekł: Jam cię stworzył,
Swoim talentem uczynił piękną,
Przy tobie inne RÓŻE ...???... wymiękną !
(Tu mógłbym zwieńczyć wątek tematu,
Niestety dziadek zapragnął światu
Zaprezentować swą piękną RÓŻĘ,
Skoro mam powód - wątek przedłużę).
Przesadził dziadek RÓŻĘ z ogrodu
(Ze wzmiankowanych wyżej powodów)
Do parku, po czym w krzakach ukryty
Jął obserwować Świata zachwyty.
Wpierw nikt z przechodniów nie dostrzegł RÓŻY.
A to ci ślepcy - dziad się oburzył,
Lecz czekał dalej aż kwiat ujrzała
Pani, co z pieskiem spacerowała.
Ta rozpłynęła się w swych zachwytach,
Za to jej piesek - skarlały brytan
Nogę swą RÓŻY uniósł w salucie,
Oddał honory, a potem uciekł.
Nim dziadek wyrwał się z osłupienia
- Świat jakoś RÓŻY nie chciał doceniać -
Zdeptała RÓŻĘ dzieci gromada
(Tędy gonitwy tor im przypadał)
Przebiegły szybko - jak gromu mgnienie,
Z RÓŻY zostało tylko wspomnienie.
Jakiś jegomość z ławki pobliskiej
Rzekł:Brak tej RÓŻY - dla parku - zyskiem
Zresztą, mężowie oraz niewiasty,
Większość RÓŻ tutaj to zwykłe chwasty
Trzeba by przejrzeć owych RÓŻ dużo
By znaleźć RÓŻĘ, która jest RÓŻĄ
To koniec bajki, z worka banałów
Wyciągam truizm - zamiast morału:
Świat, choć z nadzieją w krzakach się skrywasz,
Nie zadowoli twych oczekiwań.

Brat i siostra

 Ojciec i matka mieli czworo dzieci. Odeszło ich dwoje dzieci, a pozostali brat i siostra postanowili ich szukać. I wyszli razem oboje, a było gorąco. I bratu się pić zachciało, ale nie było wody, tylko te trochę w tych śladach, co po stopach baranów zostały na drodze. I siostra mówi:
- Nie pij, bo się w barana przemienisz.
Ale on wypił trochę wody z tej stopki i zrobił się zaraz barankiem. I biegli oboje dalej. Pod wieczór przenocować chcieli i poszli na łąkę na stóg siana żółciutkiego i tak suchego, że się aż świeciło.
I kiedy się przespali, siostra ujrzała rano, że ma włosy złote i gdy je rozczesuje, świecą się i łyskają jak gwiazdy. I zobaczył to królewicz, który w tej okolicy polował. I tak mu się ona strasznie podobała, że ją zaraz wziął z barankiem do siebie, i ożenił się. I kazał ją wszystkiego uczyć, żeby ją u dworu na panią wyprowadzić, na taką wysoką damę. Ale miał z nią synka, i gdy się ten urodził, pojechał królewicz na wojnę.
A ona chodziła kąpać się do rzeki, bo ją namówiła do tego jakaś-ci przy dworze. I kiedy się kąpały obie, utopiła ją ta druga, a sama ubrała się w jej suknie. Jak królewicz przyjechał z wojażu, tak zaraz wybiegła ta jakaś i wita się z nim i rzecze, że to ona jego żona.
- A cóżeś ty mi się tak przemieniła? - zapytuje on.
- A bo to przez tę kąpiel - odpowie ona.
A baranek chodził co dzień z dzieckiem (tej siostry synkiem) na swoim grzbiecie nad brzeg rzeki, i tam do pływającej gęsi żałośliwie się odzywał:

Przypłyń, przypłyń, gąseńko,
przypłyń, przypłyń, siostreńko,
niech nie płacze dzieciąteńko!

I gęś przypływała, wychodziła z wody na brzeg i robiła się kobietą, i piersi swemu dziecku dawała. Po nakarmieniu baranek z dzieckiem odchodził, a gąska znów do wody chlustała.
Lokaj pański to wyśledził. I zaczaił się raz pod drzewem. A gdy baranek zawołał na brzegu:
Rybeńki, rybeńki!
Przyprowadźcie mi mateńki!

A ona gęś wyszła i kobietą się zrobiwszy piersi dziecku dawała, złapał ją za złote włosy, przytrzymał i mocno okładać zaczął trzciną, mówiąc:

Jakeś była gąseńką,
będziesz znowu panienką.

A ona wymykając mu się w bólach i jękach, przerabiała się to na węża, to na gadzinę, to na ropuchę, i kąsała go, aż wreszcie, gdy on wcale nie popuścił, stała się panną. I wydało się wszystko złe. A tę szkaradnicę czterema końmi rozszarpali.

środa, 9 września 2009

Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle

 Siedem lat już siedział diabeł u jednego gospodarza za piecem, a nie mógł w żaden sposób skusić go, ażeby się kiedy pokłócił ze swoją kobietą i żeby stąd była jaka boska obraza. Tak już i wysechł całkiem diabeł za onym piecem, bo się czart tylko złością ludzką pasie. I trza mu było wyleźć stamtąd. Już miał uciekać na bagniska, aż tu spotyka babę jedną, która się go pyta: czemu taki suchy?
A on jej opowiedziawszy rzecz całą, tak zakończył:
- A może byście wy poradzili co na to? A dałbym wam tak duży worek pieniędzy jak sami jesteście.
Tak się i zgodzili, a diabeł i baba razem znowu wrócili do tej chałupy. I zaczęła się pogadanka między kobietami w chałupie. Baba pyta gospodyni o jej chłopa, czy dobry.
- A dobry, ani raziczku mnie też jeszcze nie uderzył, ani swarów nie robi nigdy - powiada gospodyni.
- A wiecie wy - rzecze znowu baba - on jeszcze będzie lepszy, tylko musicie mu uciąć brzytwą trzy włoski z brody, ale tak, żeby on nic o tym nie wiedział.
- Tak mówicie, babko? - rzecze uradowana kobiecina. - O moiściewy, utnę mu, utnę, choćby dziś, zaraz.
I podarowała babce nawet serek jeden.
A ta baba poszła i do gospodarza, który orał w polu, i zaczęła mu opowiadać, że była na wsi w tej a w tej chałupie (i wymieniła jego własną) i podsłuchała, jak gospodyni z parobkiem się umawiali, aby dziś gospodarza zarżnąć, kiedy tylko ten z pola powróci i spać się położy. Tak już i gospodarz nie mógł dłużej wytrzymać, ino jej się przyznał, że to w jego było chałupie, i prosił zaraz babę o jaką radę. Ona mu powiada, żeby nic o tym nie wspomniał, kiedy do domu wróci, ale po wieczerzy, gdy jak zwykle spać się położy, żeby (jak tylko parobek wyjdzie), udawał, że śpi, a wtedy przekona się, że mu kobieta na zdradzie stoi i zgładzić go chce ze świata, a on będzie ją mógł za ten zamierzony zły uczynek ukarać.
Zrobił gospodarz tak jak mu doradziła, i złapał swoją kobietę wtedy właśnie, kiedy z brzytwą szła do niego i nuż ją bić, tłuc, kopać i przeklinać.
Natenczas diabeł zza pieca wyskoczył, klasnął w łapy, roześmiał się głośno: ha, ha ha! - ha, ha, ha! - i uciekł. Babie dał obiecany worek pieniędzy i do różnych używał jej posług.
Ale kiedy się ta gadka rozeszła po całej wsi i po całej okolicy, wtedy naród tę babę czarownicę utopił w stawie.

Samochwała

Samochwała w kącie stała
I wciąż tak opowiadała:
"Zdolna jestem niesłychanie,
Najpiękniejsze mam ubranie,
Moja buzia tryska zdrowiem,
Jak coś powiem, to już powiem,
Jak odpowiem, to roztropnie,
W szkole mam najlepsze stopnie,
Śpiewam lepiej niż w operze,
Świetnie jeżdżę na rowerze,
Znakomicie muchy łapię,
Wiem, gdzie Wisła jest na mapie,
Jestem mądra, jestem zgrabna,
Wiotka, słodka i powadna,
A w dodatku, daję słowo,
Mam rodzinę wyjątkową:
Tato mój do pieca sięga,
Moja mama - taka tęga
Moja siostra - taka mała,
A ja jestem - samochwała!"

O wężu zaklętym


Był jeden król i miał trzy córki. Król był chory na oczy. Niedaleko od dworu stała studzienka. Ale nikt z niej wody nie mógł brać, bo w niej siedział wąż zaklęty i powiedział, że nikomu wody nie wolno brać, tylko tej, która będzie jego żoną. Poszła najstarsza po wodę, on jej nie daje, tylko mówi:
- Jeśli będziesz ślubowała, z tego zdroju będziesz wodę brała.
A ona odpowie, że nie, i ucieka.
Poszła średnia po wodę, a on jej nie daje, tylko mówi:
- Jeśli będziesz ślubowała, z tego zdroju będziesz wodę brała.
A ona odpowie, że nie, i ucieka.
Dopiero poszła najmłodsza po wodę, a on jej nie daje, tylko mówi:
- Jeśli będziesz ślubowała, z tego zdroju będziesz wodę brała.
A ona odpowie:
- Będę.
I ślubowała mu, a on pozwolił jej wody wziąć. Przemył ojciec tą wodą oczy i przewidział. Aż tu na wieczór przychodzi wąż pode drzwi i woła:
- Otwieraj mi żono, boś mi ślubowała.
Najmłodsza królewna mu otworzyła. Wszedł wąż i mówi, żeby mu jeść dała. Ona wzięła skorupki i trochę mu klusek dała. Potem wąż powiada, żeby mu posłała, bo tu będzie spać. Ona mu za piecem trochę grochowin rzuciła i posłała. A wąż woła, że chce na łóżku spać. Więc w nogach swoich mu posłała.
W nocy przemienił się w pięknego chłopca, ale rano znów tę skórę wdział na siebie, bo musiał odpokutować, i do odpokutowania parę tygodni jeszcze mu brakło. Królewna zaś, chcąc go onej skóry wężowej pozbawić, kiedy ją zdjął w nocy, wrzuciła ją w piec i spaliła. A on załamał ręce i mówi:
- Cóżeś najlepszego zrobiła! Żebyś teraz żelazne buty sprawiła i mnie szukała, to mnie nie znajdziesz.
I poszedł.
Ona sprawiła sobie żelazne buty i chodziła, a szukała go. Długo tak chodziła. Przyszła wreszcie do miasta, gdzie on był, ale już się z inną księżną ożenił. A miała trzy rzeczy z sobą: kolebeczkę złotą, warsztacik do płótna i grzebyczek srebrny. Kiedy przyszła przed pałac, stanęła na podwórzu i zaczęła: to kolebkę kołysać, to płótno taczać, to grzebyczkiem włosy czesać. A ta druga księżna zobaczyła to przez okno, i tak jej się ona kolebeczka i te drugie rzeczy spodobały, że wyszła i chciała, żeby tamta jej to wszystko dała. Ale ona mówi, że da, jeżeli ta księżna pozwoli pogadać z jej mężem.
Księżna na to pozwoliła i gdy ją dopuścili do onego króla, on ją zaraz poznał i przywitał. Przy obiedzie zapytuje wszystkich: do której żony ma pójść, czy do tej pierwszej, czy do tej drugiej? I gdy wszyscy mu odpowiedzieli, że do pierwszej, on wziął ją za rękę, stanął przy niej i powiada:
- Oto jest.

O niewiernej żonie

 Żona jednego chłopa miała amanta. Mąż z początku o tym nie wiedział, później jednak zmiarkował, co się święci. Żona często pod pozorem bólu głowy odpoczywała, odchodziła z chaty albo męża z domu wyprawiała, a wszystko to, by swobodnie zejść się mogła z tamtym.
Gdy raz idąc w pole narzekała znowu na ból głowy, mąż jej, świadomy już dobrze wszystkiego i chcąc jej figla wypłatać, poradził, aby poszła do boru i ukląkłszy pod obrazem świętego Jana umieszczonym w pniu dębu, uprosiła świętego o lekarstwo na ten ból. Usłuchała męża i poszła (bo mąż za nią patrzył) ku owemu obrazowi. Widząc ją już na załamie drogi idącą w dół, mąż wsiadł prędko na szkapę, a poganiając co tchu, inną drogą, wyprzedził ją i przybył rychlej pod ów dąb. Tu wlazłszy na drzewo, ukrył się między gałęziami i czekał na jej przybycie.
Żona, przybywszy, uklękła przed obrazem i po modlitwie poprosiła głośno świętego nie o ratunek na ból głowy, ale o radę i pomoc w ogłuszeniu i oślepieniu męża, aby swobodnie mogła dalej broić, bo się domyślała, że wie on już dobrze o jej sprawkach.
Wtem odzywa się na to głos z dębu:
- Idź i nagotuj mu klusek ze śmietaną i całą miskę pierogów, a ogłuchnie. Daj mu do tego gorzałki kwartę i tyleż piwa, a oślepnie.
Usłyszawszy to, podziękowała świętemu, który (jak sądziła) w te odezwał się słowa, i wracała do domu. Przechodząc zaś przez pole, oznajmiła mężowi (który tymczasem spiesznie się zawinąwszy, wrócił do orki), że mu zaraz w dwojakach przyniesie śniadanie, a wieczorem da dobrą kolację.
Jakoż dotrzymała słowa. Przebiegły chłop zacierając ręce z radości siadł do zastawionego smacznym jadłem stołu i począł z chciwością zajadać i zapijać. Kiedy podjadł i podpił sobie należycie, powstał i zamierzał iść ku drzwiom; nagle zaczął się zataczać udając ślepego. A gdy go żona zapytała, co mu jest, odrzekł jej:
- Gadaj głośno, bo coraz cięższy mam słuch!
Ucieszona żona, przekonana, że prośba jej w zupełności wysłuchaną została, że mąż jej oślepł i ogłuchł, zasadziła zaraz mniemanego kalekę za piec. Widząc, że już nie ma świadka jej rozpusty, pewna tryumfu sprowadziła zaraz swego amanta do chaty, a śmiejąc się i zabawiając z nim, resztę mu smacznej podała kolacji. Amant zajadał pierogi z apetytem, a mąż patrzał na to z daleka i spokojnie.
W chwili dopiero, gdy żona krzątając się wyszła po coś z izby do obory, wyleciał zza pieca ukryty tam mąż i uderzywszy amanta kłonicą w łeb, na miejscu go powalił. Aby jednak zabójstwo to ukryć, posadził zabitego na krześle u stołu i pieróg w otwarte włożył mu usta, a sam hyc, za piec.
Żona, wróciwszy z obory, przelękła się strasznie, gdy zobaczyła trupa zamiast kochanka, i była pewna, że jedząc pieróg zadławił się i musiał się zadusić. W lament tedy i płacz po izbie.
Aż tu dopiero mąż jej wyłazi znów zza pieca, zdrowiusieńki, przy zdrowych zmysłach, i powiada, że się nieboszczyk niezawodnie pierogiem zadusił, i że ją władzom wyda jako sprawczynię złego i przyczynę tej śmierci.
Dopieroż ona w gorszy jeszcze płacz i w prośby! Ledwo się chłop dał ubłagać. Żeby się zaś na przyszłość statkowała i pamiątkę miała swojej niewiary, dał jej postronkiem po uszach, po łbie i po całej skórze taki basarunek, że o mało sama naprawdę nie ogłuchła i nie oślepła.

Nadzieja w sercu

Dawno temu żyła sobie księżniczka o imieniu Diana która od urodzenia lubiła się bawić w ogrodzie swego zamku.
Jej ogrodniczka Louie hodowała tam tysięce róż.
Któregoś dnia gdy Diana miała już około 16 lat,Louie poprosiła ją do siebie i dała jej w rękę ostatnie ziarno z torebki po nasionach z róży i powiedziała:
- Droga Diano.Ja wyjeżdzam w długą podróż na poszukiwanie lądów pod farmę i pola.
Zasadź proszę to ziarenko i włóż w nie dużo miłości....kiedyś może Ci się przydać...
Diana zasadziła ziarenko róży tak jak jej poleciła Louie.
Po wyjeździe Louie,nikt już jej potem nie widział.Po 4 latach od wyjazdu Louie, na zamek napadła armia z innego królestwa zza siódmej rzeki.
Matka Diany(królowa) wzięła ją za rękę i razem pobiegły do karety i uciekła tą karetą cała rodzina królewska na nowe lądy.Gdy Diana wprowadziła się do nowo wybudowanego zamku ,przez jej ojca,czym prędzej weszła na balkon i spoglądając na roztaczający sie w dole ogród zaczęła wspominać piękne róże ,które zostawiła w ruinach swego zamku.Nagle zobaczyła na wzgórzu jak książe z przeciwnego zamku ćwiczy swoją popołudniową walkę.
Po jakimś czasie zaczęli ze sobą spędzać dużo czasu,aż tu któregoś dnia,książę Daniel oświadczył, że idzie zawojować na północ,lecz miłością będzie przy niej.
- Dzień i noc księżniczka opłakiwała Daniela, aż pewnego poranka,goniec królewski oznajmił że książę leży bardzo chory pod królewskim zamkiem Diany , i wszyscy znachorzy i lekarze pomagają mu wyzdrowieć.
Diana natychmiast wybiegła przed zamek i położyła głowę na piersi Daniela.
-Tylko płatek z najpiękniejszej rózy świata może go wyleczyć-odparł jeden z lekarzy nadwornych.
W tejże chwili służba zaczęła przynosić wszystkie róże z królestwa,lecz żadna nie była dość piękna.
Diana przypomniała sobie zrujnowany ogród pod ruinami zamku i rzekła do lekarzy i znachorów :
-Ja pojadę do starego ogrodu pod starym zamkiem.
-Ależ pani! -Otoczyły go wojska wroga! Nie da waszmość rady!!!-odparł znachor.
-Dam radę, kiedy w sercu jest nadzieja!! Odparła Diana.
Bez trudu pokonała więc wrogą armię w zbroi od swego ojca i weszła d ogrodu.
Ku jej zdziwieniu została tylko jedna róża.Była to róża ogrodniczki Louie.
Gdy Diana jej tylko dotknęła róża zaczęła świecić nieziemskimi kolorami ....bo czuła w sercu nadzieję......
Książę Daniel wyzdrowiał bardzo szybko poprosił Dianę o rękę.
W niedługim czasie Diana z Danielem pobrali się i żyli razem długo i szczęśliwie.

Pożytek soli

Pożytek soli
Jeden pan miał trzy córki dorosłe. I pyta najstarszą, jak ona go kocha? A ta odpowiedziała, że jak miód. A potem pyta młodszą, jak go kocha. A ona odpowiedziała, że jak cukier. I uściskał obie. Nareszcie pyta najmłodszą, jak go kocha? A ona odpowiedziała, że jak sól. Rozgniewał się ojciec i odtrącił ją od siebie.
Zmartwiona tym córka najmłodsza poszła sobie z domu w świat. Zaszła do jednego miasta i tam poszła do gospody i najęła się za służącą. Dobrze służyła i pani była z niej kontenta.
Ale ojcu markotno się zrobiło, że córka w świat poszła, i wybrał się za nią, żeby ją odszukać. Jeździł od miasta do miasta, ale jej nigdzie znaleźć nie mógł. W końcu pojechał też i do tego miasta, gdzie ona służyła, i stanął w tej gospodzie. Zażądał stancji, a córka go tam zaprowadziła. Ale ona ojca poznała, a on jej nie poznał. I powiada on, że mu się jeść chce, żeby mu ugotowała ziemniaków. Ona wodę postawiła na ogień i ziemniaki ugotowała, ale ich nie osoliła, a potem mu na stół podała. Jak tylko skosztował, mówi do niej:
- Ale moja panno, ja nie lubię takich nie kraszonych solą ziemniaków, proszę o sól.
- A widzisz, ojcze - powiada ona, do nóg mu się rzucając - żeś zapragnął soli, a kiedym ja ci powiedziała, że cię chcę kochać jak sól, toś mnie odtrącił od siebie!
- Przebacz mi, moja córko - rzekł ojciec, odebrał ją zaraz stamtąd, powiózł do domu i kochał jak najmilsze swoje dziecko.
Bo łatwiej mu się było obejść bez miodu i cukru niż bez soli.

Królewski błazen

KRÓLEWSKI BŁAZEN

Pewien Król miał swego nadwornego błazna,
który umilał mu dni swoimi powiedzonkami i żartami.
Któregoś dnia król powierzył błaznowi swe berło, mówiąc:
- Zatrzymaj je do czasu, aż znajdziesz kogoś głupszego od siebie.
Wtedy będziesz mógł mu je podarować.
Kilka lat później król poważnie zachorował.
Czując zbliżającą się śmierć, przywołał błazna,
do którego w gruncie rzeczy był bardzo przywiązany i powiedział:
- Wyruszam w długą podróż.
- Kiedy wrócisz? Za miesiąc?
- Nie - odparł król. - Nie powrócę już nigdy.
- A jakie przygotowania poczyniłeś przed tą wyprawą? - zapytał błazen.
- Żadnych - brzmiała smutna odpowiedź.
- Wyjeżdżasz na zawsze - powiedział błazen - i wcale się do tego nie przygotowałeś?
Proszę, weź to berło.
Znalazłem wreszcie głupszego ode mnie!

Owca, lisica i wilk

Owca, lisica i wilk


Uciekła owca od chłopa. Idzie i spotyka lisicę. 
Pyta lisica owcę:
- Dokąd cię licho poniosło, kumo? 
A owca jej na to:
- Och, kumo! Byłam w trzodzie u chłopa, ale dłużej tak żyć nie mogę; narobi 
baran głupstw, nabroi, a skrupi się wszystko na owcy! Postanowiłam więc, że 
pójdę sobie, gdzie oczy poniosą.
- Mam taką samą ciężką dolę! - powiedziała lisica. - Zagryzie tchórz kurę, inną 
porwie, a na kogo pada podejrzenie? Na mnie, albo na mego brata lisa. Tylko my 
jesteśmy winni! Nikt inny... Wiesz co, uciekajmy razem!
I ruszyły obie w dalszą drogę.
Szły, szły, aż tu idzie na ich spotkanie wilk samotnik.
- Jak się masz, kumo! - wita się z lisicą, a na owcę nawet nie spojrzy, jakby 
jej w ogóle nie było.
- Dzień dobry! - odpowiada lisica.
- Daleko idziesz?
- Gdzie oczy poniosą, bracie! - westchnęła lisica i opowiedziała wilkowi, jakie 
ma zmartwienie. 
Wysłuchał wilk i też westchnął:
- Ech, kumo! Alboż doczekasz się sprawiedliwości na świecie! Ze mną ta sama 
historia: rozszarpie niedźwiedź cielaka, a wszystkiemu jest winien wilk 
samotnik, nikt inny!... Wiesz co, chodźmy razem!
Idą w trójkę, a wilk, jakby dopiero teraz zauważył owcę, wciąż na nią zerka. 
Wreszcie mówi do niej:
- Hej, owco, przecież ty masz na sobie mój kożuch! 
Łypnął na nią okiem i wyszczerzył zęby. Struchlała owca, nie wie, co powiedzieć, 
mowę jej odjęło.
Usłyszała lisica słowa wilka i wtrąciła się od razu:
- Rzeczywiście to twój kożuch, kumie?
- Pewnie, pewnie, że mój! - wykrzyknął wilk.
Domyśliła się lisica, że wilk chce się rozprawić z owcą sam, a wtedy jej, 
lisicy, nie pozostanie nic innego, tylko samej biec o głodzie dalej. Zapytała 
więc:
- A gotów jesteś na to przysiąc, kumie?
- Jestem gotów, przysięgnę! - od razu wyraził zgodę wilk.
- No to chodźmy! - powiedziała lisica. - Będę świadkiem.
A zauważyła już przedtem, że chłopi zastawili na ścieżce sidła. Podprowadziła 
wilka do tych sideł i mówi:
- O, akurat dobre miejsce. Postaw tu łapę i przysięgnij, że kożuch jest twój, a 
potem go sobie weźmiesz.
Wilk nawet nie spojrzał i uderzył łapą na znak, że niby przysięga.
Jeszcze dobrze, że nie w sidła uderzył, tylko po ziemi! Sidła trzasnęły jednak, 
zgrzytnęły żelaznymi zębiskami i zamknęły się. Szczęściem, nie zacisnęły wilczej 
łapy, bo przepadłoby wilczysko!
Co to za przysięga! Rzucił się przerażony wilk do ucieczki, a lisica i owca też 
nie omieszkały uciec czym prędzej, póki były zdrowe i całe.
Rozejrzały się dokoła - co to? Przyszły z powrotem tam, skąd wyruszyły w drogę.
A owca powiada:
- No, kumo, dziękuję ci za nauczkę! Nabiegałam się do woli, najadłam 
śmiertelnego strachu. Lepiej żyć w trzodzie u chłopa.
- Masz rację! - powiedziała lisica.- Pójdę też do domu, a w razie czego potrafię 
sobie z tchórzem poradzić. Bo a nuż moje futro, podobnie jak twój kożuch, okaże 
się ni stąd ni zowąd cudze.
Widzicie! Dobrą nauczkę dostali wszyscy troje: i lisica, i owca, a nawet wilk!