czwartek, 19 listopada 2009

Boruta


Do dziś dnia pod ruinami łęczyckiego zamku żyje Boruta - najsławniejszy diabeł polski. Dawniej często widywano go, jak obchodzi swoje włości. Teraz pewnie zestarzał się, bo coraz rzadziej opuszcza podziemia. Siedzi w lochach i strzeże czartowskiego złota. Niejeden po nie rękę wyciągał i niejeden z wyprawy do łęczyckich piwnic nie wrócił. Ale był ktoś, kto się z Borutą oko w oko spotkał i przeżył...

Mieszkał kiedyś w pobliżu zamku szlachcic z takich, co to niczego się nie boją. Nikt się z nim ani na szable, ani na kielichy zmierzyć nie mógł, bo szermierzem był znakomitym, a wypić potrafił więcej niż inni. Sąsiedzi powiadali, że musi to być jakaś diabelska sprawka i zaczęli szlachcica Borutą przezywać. Pochlebiało mu to, a że fantazję miał nie lada - pierwszym kielichem zdrowie czarta Boruty - brata swojego, jak mawiał, wypijał. Kompanom zdawało się, że słyszą głos niski, krew w żyłach mrożący, który zaraz "Dziękuję!" odpowiadał. Ale może to zwidy były.

Miał ów szlachcie konia, którego mu cała okolica zazdrościła: szybkiego i mądrego - w bitwie taki najlepszy. Zmówili się kiedyś panowie bracia i tak w karczmie dumnego szlachcica zagadywać poczęli, że na koniec zakład stanął: albo zarozumiały jegomość czartowskie złoto z zaniku wyniesie, albo rumaka odda. Szlachcic tylko wąsa podkręcił i do czartowskiego skarbca pognał. Odgrażał się jeszcze, że Borucie kark skręci i wszystkie zmory z podziemi wygna.

Północ biła, gdy przed wejściem do piwnic stanął. Tu dopiero strach go ogarnął, ale zaraz otrząsnął się, ścisnął w ręku szablę niezawodną i śmiało w głąb lochów ruszył. Nikt mu na drodze nie stanął - najmniejsze widmo, najmarniejszy duch. Coraz też szybciej i pewniej szedł przed siebie krętym korytarzem, aż stanął w komnacie po brzegi wypełnionej złotem i klejnotami. Na środku stało ozdobne krzesło, które zajmował szlachcic jakiś. Kontusz miał z cennego złotogłowiu uszyty, a na głowie czapkę wielkim diamentem ozdobioną. Skłonił się przed nim nasz śmiałek, ale za nisko karku nie zgiął.

- Witam waszmości - odkłonił się tajemniczy strażnik. - Kim waćpan jesteś?

- Boruta. A waćpan?

- I ja Boruta, ale żebym w waszmości krewnego miał, nie pamiętam.
Diabeł Boruta, ilustracja Andrzeja Fonfary


Teraz dopiero szlachcic spostrzegł wystające spod czapki rogi, ogon czartowski przez poręcz krzesła przewieszony, diabelskie kopyto i szponiaste paznokcie gospodarza. Nie uciekł jednak, tylko niżej nieco pochylił głowę.

- Po złoto moje waćpan przyszedłeś? - zagadał diabeł.

- Wszystkiego nie wezmę.

- Skromnyś - zaśmiał się Boruta, aż śmiałka ciarki przeszły. - I odważny. Weź ile chcesz, panie bracie, a później się napijemy.

Ośmielony szlachcie pewny, że nawet czart nie śmie mu się sprzeciwić i za przyjaciela mieć pragnie - worki zaraz, co w kącie leżały, złotem i szlachetnymi kamieniami napełniać zaczął. Kieszenie też sobie monetami i pierścieniami napchał. W pół godziny był gotów. Boruta, który się tej krzątaninie z uśmiechem przyglądał - kielich mu podał.

- Zdrowie waćpana! - wzniósł toast szlachcic i duszkiem wychylił naczynie. Zachwiały się ściany lochów, zahuczały sowy, zakotłowały nietoperze. Zdawało się śmiałkowi, że niskie, mrożące krew w żyłach "Dziękuję!" słyszy, a potem z osłupienia wyrwany, do ucieczki się rzucił. Worki ze złotem ledwo zdążył porwać. Tłum zmor i upiorów po piętach mu deptał. Szczęściem, kur zapiał. Zniknęło wszystko. Spostrzegł szlachcic, że na progu karczmy siedzi, do worków z czartowskim skarbem się tuli. A jednak udało się! Przechytrzył diabła! Dźwignął swoje bogactwo, do izby, między panów braci, wszedł i wąsa dumnie pokręcił. Nic nie powiedział, tylko wór otworzył i, co w nim było, na stół sypie. Ale nie złoto to, nie monety i cenne klejnoty. Kamienie szare, polne na deski heblowane spadają. W drugim worze takie same kamienie. I w kieszeniach. Wykpiła sąsiada brać szlachecka - i poważanie stracił, i konia.

Mało kto się do niego odtąd w karczmie przysiadał, a ci co z nim pili powiadali, że nadal zdrowie diabła Boruty wznosił, ale go już bratem swoim nie śmiał nazywać i nisko głowę chylił spełniając toast. Nie dziękował mu już czart głosem niskim, przejmującym. Czasem tylko puszczyk się zaśmiał albo wrona zakrakała. Mówili też, że kto raz z czartem zadarł - tego nic nie uratuje. Jakoż w rok później szlachcic nie wrócił z polowania i nikt nie wiedział, co się z nim stało. Ludzie opowiadają sobie, że w kruka zamieniony, śmiałków chcących się do łęczyckich lochów wedrzeć, odstrasza. Ale może to tylko bajdy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz